- Nie zostanę tu ani dnia dłużej - oznajmiła stanowczo. - Nie mogę.

Kiedy Mały Książę znowu pojawił się na swojej planecie, Róża była tym mile zaskoczona, ale starała się tego nie okazywać. Choć żadne nie powiedziało tego głośno, oboje ucieszyli się na swój widok. Róża milczała, zaś Mały Książę rozglądał się po planecie, wypatrując niepożądanych ziaren baobabu. - Co to znaczy śmierć? - zapytała Róża. Mały Książę spojrzał na nią zaskoczony i przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. Po pewnym czasie powiedział: - Według mnie to tak, że jakbyś umarła, to byłabyś obecna przy mnie tylko duchem a nie ciałem. I choć nie mówiłabyś do mnie, ja jednak bym cię słyszał. Na Ziemi sądzą, że gdy umrzesz, to cię w ogóle nie ma, ale tak nie jest. - Rozumiem - powiedziała Róża. Bo naprawdę go rozumiała. Już nie myślała o sobie, lecz o nim. I nie chciała, żeby o tym wiedział. Powiedziała więc znowu: - Tęskniłam za tobą. Bardzo... Nigdy nie przypuszczałam, że może być tak smutno, kiedy nie ma w pobliżu kogoś, za kim się tęskni... - Brakowało ci czegoś? Było ci w nocy zimno? A może baobab coś ci zrobił? - dopytywał się zatroskany Mały Książę. Nagle bowiem zawstydził się, iż zostawił Różę bez opieki i sprawił jej przykrość swoją nieobecnością. Ale Róża co innego miała na myśli: - Nie, niczego mi nie brakowało. Nie marzłam w nocy i żaden baobab mi nie dokuczał. Ja... Brakowało mi ciebie... http://www.meble-biurowe.biz.pl/media/ - Jak to dlaczego? Wreszcie mógłbym posiadać te gwiazdy, których wciąż z powodu chmur nie mogę dostrzec! - Bankier był bardzo zniecierpliwiony. - Jestem bardzo zajęty. Nie przeszkadzaj mi. Idź sobie i daj mi znać, jeśli spotkasz posiadacza chmur. Pięć miliardów osiemnaście milionów... Bankier znowu skupił się na swoich obliczeniach i przestał zwracać uwagę na Małego Księcia, który po raz kolejny pochylił się nad trzymaną w dłoniach Różą i zamknął oczy. Tym razem Róża przeniosła ich oboje z powrotem na planetę Małego Księcia. - To był smutny dzień - westchnął Mały Książę. - Dlaczego? - spytała Róża. Mały Książę nie odpowiedział od razu. - Dorośli naprawdę są bardzo dziwni, przynajmniej niektórzy. Jak mogą żyć nie mając przyjaciela i nie będąc dla kogoś przyjacielem?... To smutne, że nikt nie chce przyjaźnić się z kimś biednym, brzydkim czy słabszym od siebie. Dlaczego nikt takich ludzi nie potrzebuje? -mówił Mały Książę jakby do siebie.

Rak prostaty - powiedział. - Niech cię diabli, Rudy. - Huff wypuścił powietrze z płuc z głośnym sykiem i machnął ręką, jakby lekceważąc problem. - Przez chwilę dałem się nabrać. Przestraszyłeś mnie nie na żarty. W dzisiejszych czasach to jeszcze nie wyrok śmierci. Mogą cię rozkroić, wyjąć... - Obawiam się, że nie, Huff. Nie wykryto go we właściwym czasie i zdążył się rozprzestrzenić na gruczoły limfatyczne. Teraz jest już właściwie wszędzie. - Chemioterapia? Naświetlania? - Nie chcę przez to przechodzić. W najlepszym przypadku zyskałbym jedynie kilka dodatkowych miesięcy i przez resztę czasu, jaki mi został, czułbym się jak kupa gówna. - Cholera, Rudy, strasznie mi przykro. - Och, cóż, w końcu każdego coś dopada, jak nie jedno, to drugie - rzekł filozoficznie szeryf, odstawiając pustą szklankę na stoliku do kawy. - Prawda jest taka, Huff, że jestem już zmęczony. Kompletnie wyczerpany. Nie zamierzam walczyć z Wayne'em Scottem. To uczciwy facet, próbuje wykonywać robotę, za którą mu płacą. Ja jestem starym draniem, tak jak ty - gestem powstrzymał protesty Huffa. - Nie próbuj udawać, Huff. Nasz układ - nieważne, jak będziemy go przedstawiać - jest paskudny. Postąpiłem nieuczciwie więcej razy, niż chce mi się liczyć. Nie mogę zmienić przeszłości, ale teraz Chris znów wpakował się w kłopoty, a ja nie mam ani siły, ani czasu, żeby wyciągać go z tego bagna. Niezła przemowa, zwłaszcza z ust milczka, jakim był Rudy Harper, A znaczenie jego słów było jednoznaczne. - Kiedy zamierzasz odejść z pracy? - spytał Huff. - Mniej więcej za miesiąc. - Tak szybko? - Chciałbym spędzić trochę czasu z rodziną, zanim zacznie się najgorsze. - To zrozumiałe, Rudy, ale twoja rezygnacja przychodzi w najmniej odpowiednim momencie. - Nic na to nie poradzę. Ta sprawa z Chrisem może się ciągnąć miesiącami. - „Ta sprawa z Chrisem" - powtórzył gniewnie Huff. - Chris nie jest chłopaczkiem z chóru kościelnego! Do diabła, gdyby nim był, nie miałbym z niego żadnego użytku. To prawda, że ma na sumieniu więcej, niż powinien, i sam pierwszy by to przyznał. - Huff pochylił się ku swojemu rozmówcy. - Ale nie zabił własnego brata. Rudy Harper milczał długo, zanim odpowiedział: - Ja też tak myślę. - Chris uważa, że ktoś go wrabia. - Beck wspominał mi o tym. Czy mówił poważnie o Klapsie Watkinsie? - Jeszcze jak. - Huff podzielił się z szeryfem wnioskami z wcześniejszej dyskusji z Beckiem i najstarszym synem. - Nie mam pojęcia, czy ten kretyn Watkins potrafiłby zaplanować i wprowadzić w czyn gotowanie zupy gumbo, nie mówiąc o próbach wrobienia kogoś w morderstwo, ale zgodzisz się, że jest to rzecz warta przemyślenia. - Spojrzenie Huffa mówiło szeryfowi, że nie może zaoponować. - Watkins jest kryminalistą z trzyletnią odsiadką na karku - ciągnął, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości. - Szczerze wątpię, że cały ten czas spędził na rehabilitacji. Założę się, Rudy, jeśli dobrze się przyjrzysz, zobaczysz, że łamie przepisy na prawo i lewo, a jednym z przestępstw, które ostatnio popełnił, mogło być zabójstwo Danny'ego, z zemsty albo ze zwykłej podłości. Huff zawsze osiągał swój cel bez potrzeby bezpośredniego wydania polecenia. Szeryf Harper zrozumiał przekaz jasno i wyraźnie. Pokiwał głową z ociąganiem. - Przesłucham go - rzekł krótko. - Dobry początek. Może wystarczy, żeby wydobyć z niego całą historię. Chłopcy powiedzieli mi, że jest bardzo pewny siebie. Jeśli przyciśniesz go wystarczająco mocno, może sam się poprowadzi na krzesło. - Zaraz każę przygotować nakaz zatrzymania. - Rudy zaczął podnosić się z kanapy, ale Huff powstrzymał go gestem. - Mam jeszcze jedną robotę dla ciebie. W Nowym Orleanie - powiedział, zapalając papierosa. - Huff... - Nie, nie. To powinno być stosunkowo proste. Możesz nawet oddelegować do sprawy kogoś zaufanego. Masz przecież kontakty w mieście, prawda? - Huff wyjaśnił szeryfowi, o co mu chodzi. Rudy wysłuchał uważnie. - Wynagrodzę ci twój trud. Dobrze wiesz, że sowicie płacę za dobrą informację. To dla mnie ważne. Dla mnie warte krocie. - W porządku, wypuszczę kilka czujek i zobaczę, co z tego wyniknie, ale nie mogę niczego obiecać. - Nielson, przez „ie". Każda informacja się przyda. Rudy pokiwał głową i wstał. - Dbaj o siebie, Huff. Słuchaj się Selmy. Nie powinieneś lekceważyć kłopotów z sercem. Poza tym, lepiej będzie, jeśli wyrzucisz w cholerę te gwoździe do trumny. - Jeśli ty pozbędziesz się swoich. Rudy spróbował się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu wyszło. Podszedł do drzwi krokiem człowieka nagle postarzałego o sto lat. Wyglądał mizernie, niedołężnie, jak pokonany przez życie. Huffowi nie podobało się to, co zobaczył. Zawołał: - Wciąż jesteś ze mną, Rudy? - O co ci chodzi? - Czy mam ci to przeliterować? Wyblakłe oczy szeryfa rozbłysły gniewem. - Po czterdziestu kilku latach masz jeszcze czelność mnie o to pytać? Huff niewiele sobie robił z oburzenia Rudego. W tej chwili nie obchodziło go, czy szeryf poczuł się urażony. - Czy muszę się obawiać, że leżąc na łożu śmierci, poczynisz jakieś oczyszczające sumienie wyznania? - Po tym wszystkim spowiedź nic mi nie pomoże, Huff. Będę się smażył w piekle. Ty też. - Powinnam już wracać do miasta - rzekła Lila, sięgając po kapelusz. - Nie ma pośpiechu - powstrzymał ją Chris. - George musi najpierw załatwić tę sprawę z podajnikiem. Zajmie mu to dobrych kilka godzin. Poza tym - dodał, podnosząc butelkę białego wina - zostały nam jeszcze przynajmniej dwie porcje i jedna z nich jest podpisana twoim imieniem - wyjął kapelusz z jej dłoni i podał napełniony kieliszek. Piknik wydawał się dobrym pomysłem. Wydawał się. Tyle że Lila od chwili pojawienia się tylko narzekała; na upał, na owady, na wszystko. Przyjechali tutaj osobno. Było to jedno z ich zwykłych miejsc schadzek; porośnięta trawą polanka nad wodą, odizolowana od reszty świata szpalerem starych drzew. W weekendy przyjeżdżało tu na piknik wiele rodzin, ale w środku tygodnia nie było tu nikogo. Chris zadzwonił do Lili zaraz po tym, jak jej mąż opuścił jego biuro. Wyznaczył spotkanie za godzinę. Spóźniła się kilka minut. Wysiadła ze swojego kabrioletu, w skąpej sukience, odsłaniającej niemal całe ciało, i w słomkowym kapeluszu z szerokim rondem. Kiedy zobaczyła, że Chris zaplanował dla nich piknik, skrzywiła się. - Co to jest? - A jak ci się wydaje? - Dlaczego nie wsiądziemy do twojego wozu, gdzie jest klimatyzacja? Chris również nie miał specjalnej ochoty na piknik, ale wiedział, że jeśli zostaną w samochodzie, będą się kochać, po czym Lila wróci do domu. On zaś potrzebował więcej czasu, żeby uwieść ją gładkimi słowami. Wydawało mu się, że trafi do niej romantyzm posiłku na świeżym powietrzu. Ujął jej dłoń i pociągnął kobietę w stronę koca. Delikatnie zdjął jej kapelusz i pogładził szyję i dekolt. - Zacząłem się czuć nieco klaustrofobicznie, Lila. To przez tę sprawę z Dannym. W pomieszczeniach czuję się, jakby waliły się na mnie ściany. Kiedy tam jestem, potrafię myśleć wyłącznie o śmierci i o tym, w jak okropny sposób zginął mój brat. - Wsunął palce w jej włosy. - Chciałbym położyć się obok ciebie, zamiast szamotać się w samochodzie - wyszeptał. - Pomóż mi zapomnieć. Proszę. Jego słowa podziałały na Lilę i natychmiast zabrała się do pocieszania go. Po bardzo rozgrzewającej grze wstępnej usiadła na nim okrakiem, nadziewając się na jego męskość z takim impetem, że powietrze uszło z płuc Chrisa z głośnym westchnieniem. Przez kilka następnych minut Lila zachowywała się tak, jakby miała zamiar oczyścić umysł Chrisa ze wszystkich myśli, poza dotyczącymi ich śliskiego od potu spółkowania. Skoncentrowała się na przywróceniu jego dawnej równowagi emocjonalnej i podeszła do sprawy śmiertelnie poważnie. Po wszystkim zaczęła jednak narzekać. Nie lubiła przebywać na świeżym powietrzu. - Nigdy nie ma w pobliżu łazienki, kiedy człowiek musi z niej skorzystać - powiedziała. - Na przykład teraz. - Idź w krzaki. - I co, mam dostać wysypki w miejscu intymnym? Dziękuję, nie. Dwa kieliszki wina nieco poprawiły jej humor, podobnie jak przepyszna sałatka z kurczaka i chrupiące herbatniki serowe przygotowane przez Selmę. Jednak po zabiciu kolejnej naprzykrzającej się muchy, sięgnęła po kapelusz i oznajmiła, że czas na nią. Teraz Chris odsunął czas jej odjazdu kolejną lampką wina. - Dalej, pij - przytknął kieliszek do jej ust i przechylił go pod tak ostrym kątem, że strużki płynu pociekły po brodzie. Obserwował, jak spływają po szyi i dekolcie, znikając pod sukienką. Mrugnął do niej, a potem odsunął materiał i zlizał wino z piersi, - Doskonały rocznik - mruknął. Wzdychając z rozkoszy, Lila ułożyła się na kocu i odsunęła nieco stanik, żeby ułatwić działanie Chrisowi. Zanim jego usta odnalazły właściwy cel, zaczęła się o niego ocierać. - O Boże, to mnie doprowadza do szaleństwa - jęknęła. Chris poruszył szybko językiem. - Co? To? - Boże, tak. Ściskał jej brodawki między palcami, podczas gdy jego usta powędrowały w dół. Zanim skończył, zdążył się nieco przestraszyć, że Lila wyrwie mu wszystkie włosy. Odwdzięczyła się, biorąc go do ust, schłodziwszy go uprzednio odrobiną pinot grigio. Tuż przed szczytowaniem przeturlał się, położył się na niej i wszedł w nią gwałtownie. Odpowiedziała z równą pasją i oboje przeżyli silny orgazm, jednak gdy tylko uniesienie minęło, Lila odepchnęła go ramieniem. - Zejdź ze mnie. Jest gorąco, a ty jesteś ciężki. Z rozmazanym makijażem, potarganymi włosami i skotłowaną sukienką, która więcej odsłaniała, niż zakrywała, stanowiła żywy obraz rozpusty. Biedny George nie miał najmniejszych szans, żeby ją zadowolić. Uśmiechając się do niej i leniwie wodząc palcem po wnętrzu jej uda, powiedział: - Jesteś najseksowniejszą kobietą, jaką znam, Lila, ale czasem przechodzisz samą siebie. Tak jak teraz, albo zeszłej niedzieli. - Zeszłej niedzieli? - Spojrzała na zegarek, przeklęła pod nosem i usiadła prosto. - Nie pamiętasz? Kiedy cię odwiedziłem. - Boże, ależ ja muszę wyglądać. - Pospiesznie wygładziła sukienkę i zaczęła rozprostowywać skotłowany koc w poszukiwaniu majtek. - Jeśli George będzie w domu, gdy wrócę... - Nie masz się o co martwić - uspokoił ją, usiłując powściągnąć niecierpliwość. - Jest zajęty. Będzie w odlewni jeszcze przez kilka godzin. - Może niespodziewanie wrócić. - Lila znalazła wreszcie swoją bieliznę. Wstała i włożyła ją, a potem schyliła się po kapelusz. - Ostatnio zachowuje się dość dziwnie. Obserwuje mnie. Chyba coś podejrzewa. - To tylko twoja wyobraźnia. - Na początku też tak myślałam, ale tamtej nocy, kiedy wróciliśmy do domu po stypie, zapytał mnie, gdzie zniknęłam. Chris połaskotał ją pod brodą. - Ale przecież mu nie powiedziałaś. Lili nie wydało się to zabawne. - Od tamtej pory stałam się dla niego kochana i czuła. Próbowałam uśpić jego czujność, ale nie sądzę, by dał się przekonać. Dużo o tobie mówi i przygląda mi się, gdy sądzi, że tego nie widzę. W świetle niedawnej rozmowy z George'em, Chris zaczął się zastanawiać, czy Lila nie ma przypadkiem racji. Jeżeli jednak Robson podejrzewał ich o romans, to co z tego? Nie obchodziło go, czy mąż Lili o tym wie. W tej chwili interesowała go jej współpraca, jeżeli będzie potrzebna. Poszedł za Lilą, wspinającą się na niski pagórek, za którym zostawiła samochód. Rzuciła kapelusz na tylne siedzenie i otworzyła drzwi od strony pasażera. - Zaczekaj - odwrócił ją i przyciągnął do siebie. - Nie pożegnasz się ze mną? - Chris, nie mam czasu. - Jesteś pewna? - wymruczał, skubiąc ją w ucho. Odepchnęła go, na żarty. - Powinnam czekać w domu na powrót mojego kochającego męża po ciężkim dniu pracy. Musisz sobie znaleźć inną dziewczynę do zaspokajania potrzeb. - Ścisnęła go szybko, zachęcająco. - Nie chcę innej dziewczyny. - Wsunął nogę pomiędzy jej uda i zaczął się ocierać o jej krocze. - Chcę kobiety. Ciebie, Lila. A ty chcesz mnie, ponieważ wiem, jak uczynić cię szczęśliwą. Nie było to najbardziej stylowe pieprzenie, a już na pewno niezbyt wygodne, ale Chris doprowadził Lilę do kolejnego orgazmu, a dla niej liczyło się tylko to. Kiedy wreszcie ją puścił, oddychała ciężko, a jej oczy błyszczały z podniecenia. Teraz nadszedł najlepszy moment, żeby ją zapytać, pomyślał. - Pomożesz mi, Lila, kiedy będę cię potrzebował, prawda? - Spróbuję. - Usiłowała wygładzić sukienkę, ale cienki materiał przywierał do jej spoconej skóry, - Czasem trudno mi się od razu wyrwać z domu. - Nie miałem na myśli wyłącznie seksu, tylko sytuację, kiedy rzeczywiście będę cię potrzebował. Odsunęła się i spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Potrzebował mnie do czego? Chris przesunął dłońmi po jej ramionach, czule, delikatnie. - Na przykład, gdy twój wujek, Rudy, zapyta cię, czy byłem u ciebie w niedzielę po południu. Powiesz mu wtedy, że to prawda, czyż nie? Natychmiast wytrzeźwiała, jakby ktoś chlusnął jej w twarz kubłem zimnej wody. Przestała być rozmarzona i nasycona. Nigdy nie widział jej tak czujnej. - Dlaczego wujek Rudy miałby mnie zapytać o coś takiego? O Chryste, George się dowiedział. - Nie, nie. To nie ma nic wspólnego z George'em. - Delikatnie masował jej ramiona. - Chodzi o mnie. O nas. Próbuję uzyskać rozwód, Lila. Kiedy mi się uda, chciałbym porozmawiać z tobą o przyszłości. O naszej wspólnej przyszłości. Wiem, że jest może zbyt wcześnie, żeby żądać od ciebie poważnej deklaracji, zwłaszcza że wisi mi nad głową ta sprawa ze śmiercią Danny'ego, jednak wszystko się wkrótce wyjaśni. Jak szybko, będzie to zależało od tego, co powiesz Rudemu na temat ostatniej niedzieli. W ten sposób uzależnił ich wspólną przyszłość od jej decyzji. Dyskretnie obarczył ją odpowiedzialnością za to, co może się zdarzyć, a jednocześnie zasugerował możliwość małżeństwa. Aby przypieczętować umowę, pochylił się i pocałował ją w czoło. - Mogę na ciebie liczyć, prawda? - Oczywiście, Chris. - Wiedziałem o tym. - Pocałował ją delikatnie w usta, wypuścił z objęć i pomógł wsiąść do samochodu. Lila zapaliła silnik, a potem uśmiechnęła się do niego. - Możesz liczyć na to, że zadbam o Lilę. Chris poczuł, jakby wymierzyła mu policzek. - Co? - Wyraźnie uważasz mnie za głupią gęś. Jesteś świetnym kochankiem, Chris, ale to jedyna rzecz, dla której cię znoszę. George nie jest nikim specjalnym, ale mnie uwielbia. W moim domu jestem księżniczką. W twoim znajdę się pod władzą Huffa i stanę się nic nieznaczącą, zdradzaną żoną. Jeżeli zaś chodzi o ten bałagan ze śmiercią twojego brata, to twój problem, kochanie. Radź sobie sam. 21 Telefon Becka zadzwonił, gdy wchodził po schodach na ganek domu Hoyle'ów. Odebrał, wysłuchał informacji, przeklął pod nosem, a potem zapytał: - Kiedy? - Około godziny temu - odparł Rudy Harper. - Czy potrafił to wyjaśnić? - Nie. Na tym polega problem. - W porządku, Rudy. Dziękuję, że dałeś mi znać. Zadzwonię do ciebie. Beck przerwał połączenie i wszedł do środka. Obszerny korytarz był ocieniony i wyciszony, jak gdyby dom odbywał właśnie drzemkę. W bibliotece nie było nikogo. Beck znalazł Huffa w najbardziej nieprawdopodobnym miejscu: w oranżerii Laurel Lynch Hoyle. - Co ty tu robisz? - Mieszkam tutaj. - Przepraszam. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Jestem trochę roztrzęsiony. - Właśnie widzę. Idź, nalej sobie drinka. - Dzięki, ale lepiej będzie, jeśli się powstrzymam. - Musisz zachować klarowny umysł? - Coś w tym stylu. - Siadaj. Nakręcasz się bardziej niż którykolwiek z moich znajomych. Beck opadł na jeden z ratanowych foteli, które stały w oranżerii. Zachodnia strona nieba, na którą wyglądały wysokie okna, nabrała lawendowego koloru, jak kilka storczyków w doniczkach, które kwitły obficie. Zapadał zmierzch. Soczysta zieleń paproci przywodziła na myśl chłód, tak upragniony po upalnym dniu. Oranżeria wydawała się oazą zapraszającą gości, by się odprężyli, wyciszyli. Jednak dziś potrzeba było czegoś więcej niż tylko atmosfery tropików, żeby go uspokoić. Huff ułożyl się na szezlongu z kilkoma poduszkami pod plecami. Trzymał w dłoni szklaneczkę z burbonem, ale nie palił, spełniając tym życzenie zmarłej żony, aby nie przynosić papierosów do tego pomieszczenia. - Dobrze się czujesz? - spytał Beck. - Zdaje się, że lepiej niż ty. Gdybyśmy mieli się założyć, który z nas ma teraz wyższe ciśnienie, postawiłbym pieniądze na ciebie, - Czy to takie oczywiste? - Powiedz mi, co się dzieje. Beck westchnął głośno i oparł się wygodniej o poduszki na krześle. - Obrywa się nam ze wszystkich stron, Huff. - Po kolei. - Po pierwsze, mamy kłopoty z Paulikiem. Rozmawiałem przez telefon z doglądającym go lekarzem. Prognozy na wyleczenie są dobre. Fizycznie Billy radzi sobie doskonale, tak jak się można było spodziewać. - Ale? - Ale wpadł w głęboką depresję. - To oznacza konieczność zatrudnienia psychologa burknął niezadowolony Huff. - Nie dostaliby na to pieniędzy, nawet gdyby wypełnili formularz, czego nie zrobili. Myślę, że powinniśmy im zaoferować opłacenie sesji u psychiatry. Huff skrzywił się z odrazą. - Ci lekarze nieźle nakręcają sobie koniunkturę. To przekręt. - W niektórych przypadkach zapewne tak. Zważywszy jednak, że Billy przechodzi ciężki okres pod względem emocjonalnym i umysłowym, wydaje się dość logicznym posunięciem. Poza tym przysporzyłoby to nam popularności, której desperacko potrzebujemy. - W porządku, ale tylko kilka spotkań - zdecydował Huff. - Nic na dłuższą metę. - Powiedzmy, pięć sesji. - Powiedzmy, trzy. Co jeszcze? - Pani Paulik. Nowy suv, który wysłaliśmy do niej wczoraj, stał na moim miejscu parkingowym, gdy przyjechałem do pracy dziś rano. Wysłałem robotników do jej domu, żeby wykonali część niezbędnych napraw, i tak dalej. Pani Paulik nie wpuściła ich za próg. Odesłała ich z kwitkiem, a potem zadzwoniła do mnie i oświadczyła, że mogę sobie włożyć moje łapówki wiadomo gdzie. Wyprowadza się z twojego domu, „twojego śmierdzącego domu", jak się wyraziła. I dodała, że jeśli myślimy, iż kilka kolorowych paciorków kupi jej milczenie, powinniśmy się jeszcze raz zastanowić. Huff pociągnął łyk burbona. - To jeszcze nie wszystko, prawda? - Nie - odpowiedział Beck z ociąganiem. - Zamierza nas pozwać. - Cholera jasna! Tak powiedziała? - Obiecała nam to. Mieszając bursztynowy płyn w szklaneczce, Huff zamyślił się na kilka chwil. - Założę się, że tego nie zrobi, Beck - rzekł wreszcie. - Swoimi groźbami próbuje zwrócić na Sprawdź - Na przykład? - Na przykład to na ciebie może paść obowiązek opowiedzenia mu o wypadku Billy'ego Paulika. 16 - Czy zastałam Jessicę DeBlance? - spytała Sayre przyciszonym tonem, którego zazwyczaj używa się w bibliotekach. Siwowłosa kobieta zza biurka uśmiechnęła się do niej ciepło. - Jessica jest w pracy, ale wyskoczyła na drugą stronę, do piekarni, żeby kupić nam świeże babeczki. - Czyli wróci tu jeszcze? - Powinna być za jakieś pięć minut. Sayre przeniosła się do czytelni, której okna wyglądały na małe, urokliwe podwórko. W płytkiej kałuży kąpało się stado wróbli. Krzewy hortensji uginały się pod ciężarem błękitnych i różowych pąków, wielkich niczym urodzinowe balony. Ceglany płot oplatały gałęzie drzewa figowego i bluszcz. Panował tu przyjemny, zachęcający do przebywania w tym miejscu spokój. Od chwili, gdy zeszłej nocy, w hotelu, Sayre kazała Beckowi Merchantowi wynosić się z pokoju, nie zaznała ani chwili odpoczynku. „Kłamiesz”, wyszeptał. Oskarżenie zabolało, tym bardziej że miał rację. Sayre zaprzeczyła, że wiedziała, iż między nimi dwojgiem coś się święci. Powiedziała też, że wcale tego nie chciała. Ale Beck zniweczył wszystkie jej starania krótkim: „Kłamiesz”. To jedno słowo rozbrzmiewało echem w jej myślach teraz, tak samo jak zeszłej nocy, nawet podczas niespokojnego snu, w jaki zapadła. Obudziła się, nadal głęboko upokorzona i wściekła na Becka, chociaż chyba bardziej na siebie. On to przewidział. „Kłamiesz” odnosiło się też jeszcze do czegoś, o czym Beck nie miał i nie mógł mieć pojęcia. Sayre utrzymywała, że zostaje w Destiny ze względu na pamięć swojej matki, aby zobaczyć, jak dalece, jeżeli w ogóle, Chris był wplątany w śmierć Danny'ego. Tymczasem prawdziwym powodem było przede wszystkim jej nieczyste sumienie. Odtrąciła Danny'ego zaledwie na kilka dni przed jego śmiercią. Poczucie winy z tego powodu było tak wszechobecne w jej duszy, jak wilgotne powietrze znad Zatoki w jej otoczeniu. Nie mogła od niego uciec. To właśnie uczucie przywiodło ją dziś rano do biblioteki. - Sayre? Podniosła wzrok i zobaczyła Jessicę DeBlance, stojącą obok jej krzesła, - Mam chyba zły zwyczaj podkradania się do ciebie - rzekła przepraszająco narzeczona Danny'ego. - Za każdym razem to moja wina. Ostatnio trapi mnie wiele rzeczy. - Jestem zaskoczona twoim widokiem. Myślałam, że wyjechałaś już wczoraj, - Zmiana planów. Próbowałam dziś rano zadzwonić do ciebie do domu, a potem na komórkę. Nie mogłam cię złapać i wtedy przypomniałam sobie, że poznaliście się z Dannym w bibliotece publicznej. Pomyślałam, że może nadal tu pracujesz i postanowiłam wpaść. - Słyszałam o zawale pana Hoyle'a. Czy to dlatego zostałaś? - Między innymi... - Sayre spojrzała na siedzących w pomieszczeniu czytelników. - Czy możemy porozmawiać w jakimś bardziej prywatnym miejscu? Jessica zaprowadziła ją do malutkiego pokoiku wypełnionego książkami. Niektóre były jeszcze zapakowane, inne piętrzyły się w nierównych stosach, zajmujących każdy wolny fragment powierzchni magazynu. - Dary - wyjaśniła, usuwając stertę książek z krzesła i gestem zapraszając Sayre do zajęcia miejsca. - Dla większości ludzi inwentaryzacja i katalogowanie to prawdziwe utrapienie, więc zgłosiłam się do tej pracy na ochotnika. Nawet w wieku komputerów nadal kocham zapach starych książek. - Ja też. Uśmiechnęły się do siebie. Jessica usiadła na obitym tkaniną stołeczku. - Masz ochotę na babeczkę i filiżankę kawy? - Nie, dziękuję. - Wszyscy w piekarni mówili dziś o panu Hoyle'u. Czy jego stan jest poważny? - Wszystko wskazuje na to, że się wyliże. Wczoraj zdarzyło się coś, o czym chciałam z tobą porozmawiać. Nie wiem, czy to ważne, ale między innymi z tego powodu opóźniłam swój powrót do domu. - Co się stało? - Szeryf Harper i detektyw Scott przesłuchiwali Chrisa w związku ze śmiercią Danny'ego. - Sayre streściła zaskoczonej Jessice to, o czym opowiedział jej Beck. - To tylko pudełko zapałek. Jak zauważył Beck, obrońca potrafi przedstawić tysiąc i jeden sposobów, w jaki mogło się ono znaleźć w domku rybackim bez udziału Chrisa. To żaden dowód. - Ale wystarczył, żeby policja zaczęła zadawać sobie pytanie, czy owego popołudnia Chris spotkał się z Dannym. - Też się nad tym zastanawiam, Jessico. Słyszałaś ostatnio o jakimś sporze pomiędzy Dannym i Chrisem? - Zawsze żyli w niezgodzie, czyż nie? Ich charaktery i zainteresowania nie mogły się bardziej różnić. Danny wiedział, że Chris jest faworytem waszego ojca, ale nie przeszkadzało mu to zbytnio. Chris jest lustrzanym odbiciem Huffa, Danny nie. Wiedział o tym, akceptował to i chyba nawet podobała mu się ta sytuacja. Nie chciał być taki sam, jak oni. - Czy zabiegał o względy Huffa? - Nie. Myślę, że nie było to dla niego aż tak istotne. Nie zazdrościł Chrisowi, jeżeli do tego zmierzasz. - A czy Chris był zazdrosny o Danny'ego? Jessica roześmiała się, wyraźnie zaskoczona. - Dlaczego miałby być? - Nie wiem. Strzelam na ślepo. - Sayre wstała i podeszła do okna, z którego widać było to samo śliczne podwórko. Wróble już odleciała pszczoły brzęczały pracowicie, unosząc się nad amarantowymi kwiatami róż. Po spękanych płytkach chodnikowych wędrowała tłusta czarna gąsienica. - Nie wiem, czego szukam, Jessico. Pomyślałam, że Danny wspominał o jakiejś kłótni lub konflikcie między nim a Chrisem. - Chris spotyka się z zamężną kobietą. Danny tego nie pochwalał, ale z tego, co mi opowiadał, cudzołóstwo nie było dla jego brata niczym nowym. Pod względem moralnym obaj zawsze byli na przeciwległych biegunach. Coś mi mówi, że... - Jessica zamilkła. Sayre odwróciła się od okna i spojrzała na nią. - Coś ci mówi, że co? - To po prostu przeczucie. Nie mogę mieć pewności. Sayre usiadła na krześle i pochyliła się w kierunku dziewczyny. - Znałaś Danny'ego lepiej niż ktokolwiek inny. Myślę, że dużo lepiej niż jego własna rodzina, a nawet on sam. Ufam twoim przeczuciom. - Ten problem, który dręczył Danny'ego... - Sądzisz, że miał jakiś związek z Chrisem? - Nie bezpośrednio. Nie byli sobie aż tak bliscy. - Mieszkali w tym samym domu. - To prawda, mieli ten sam adres zamieszkania, ale rzadko spędzali razem czas. Gdy zaś do tego przychodziło, zazwyczaj towarzyszyli im wtedy Huff i Beck Merchant. Widywali się oczywiście w pracy, ale zajmowali się czym innym i komunikowali się bezpośrednio z Huffem, a nie ze sobą. Nie przebywali w tych samych kręgach towarzyskich, zwłaszcza od czasu, gdy Danny zaangażował się w sprawy duchowe. - Jessica przerwała. - Wydaje mi się, że z tym właśnie wiązał się problem Danny'ego. Zmagał się z jakimś konfliktem moralnym. - Jakim? - Sama chciałabym wiedzieć, zwłaszcza jeżeli przez to umarł. Bolała mnie jego rozterka i prosiłam niejednokrotnie, żeby porozmawiał o tym, co go dręczy, ze mną, z pastorem lub z kimś, komu ufał. Danny odmówił. Powiedział tylko, że nie może stać się chrześcijaninem, jakim powinien być lub jakim powinien się stać zdaniem innych. - Miał wyrzuty sumienia? Jessica pokiwała głową. - Powiedziałam mu, że nie ma takiego grzechu lub zaniedbania, którego Bóg by nam nie wybaczył. Danny obrócił to w żart. Powiedział, że najwyraźniej Bóg nie spotkał jeszcze Hoyle'ów. - Uważasz zatem, że Danny nigdy nie uporał się ze swoim problemem? Sayre miała płonną nadzieję, że po tym, jak odmówiła rozmowy z bratem, brat znalazł jakąś życzliwą duszę, kogoś, kto go wysłuchał i pocieszył. Jessica jednak pokręciła powoli głową. - Nie sądzę, że to zrobił i boli mnie myśl, że umarł, nie zaznawszy spokoju w sercu. - Może w końcu odnalazł spokój - rzekła Sayre, znów na przekór wszystkiemu pragnąc, aby jej słowa stały się prawdą. Jessica spojrzała na nią i obdarzyła ją łagodnym uśmiechem. - Dziękuję, że to powiedziałaś, ale nie sądzę, by Danny odzyskał spokój. Im więcej rozmawialiśmy o małżeństwie i przyszłości, tym bardziej uginał kark pod ciężarem swojej tajemnicy. To tylko podejrzenia, ale... - Proszę, powiedz mi. - Nieustannie martwił się warunkami pracy w odlewni. Nie był dumny z reputacji fabryki, z łamania przepisów OSHA i tym podobne, ale mimo to zatrudniał tam nowych ludzi. Wiedział, że ich praca niesie z sobą ogromne niebezpieczeństwo, zwłaszcza przy tak minimalnym prze-szkoleniu, jakie przeszli. Może nie potrafił z tym już dłużej żyć. Do drzwi zapukała kobieta z recepcji. Przeprosiła za przerwanie rozmowy i powiadomiła Jessicę, że przybyła grupa przedszkolna na wysłuchanie kolejnej bajki. - Dwadzieścioro aniołków dopytuje się o ciocię Jessicę - rzekła. - Nie wiem, jak długo zdołamy ich jeszcze utrzymać w ryzach. Kiedy wychodziły z magazynu, Sayre poprosiła Jessicę o przysługę. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby odkryć, co przydarzyło się Danny'emu. Czego potrzebujesz? - Informacji. Czy znasz kogoś, kto pracuje w sądzie? Nastroje w hali fabrycznej były pogrzebowe, przytłaczające, mroczne i depresyjne, jak samo pomieszczenie. Beck zauważył to od razu, gdy zszedł na dół i ruszył w stronę feralnego podajnika, który zeszłej nocy stał się przyczyną tragicznego wypadku. Wszyscy pracowali, ale bez widocznego entuzjazmu i w całkowitej ciszy. Nikt nie patrzył mu w oczy, ale Beck czuł ich zagniewane spojrzenia za swoimi plecami. Przy podajniku stał George Robson i Fred Decluette. Obaj byli pogrążeni w rozmowie. Wyglądali na zdziwionych obecnością Becka. - Dzień dobry, panie Merchant - powiedział Fred. - Fred, George, jak się macie! - Potworne. - George potrząsnął smutno swoją łysiejącą głową, po czym otarł z niej pot chusteczką. - Potworne. Beck spojrzał na brudną podłogę. Wczoraj w miejscu, gdzie teraz stał, musiała być kałuża krwi. Dziś rano, zanim pojawiła się poranna zmiana, ktoś postarał się o uprzątnięcie wszystkiego. - Zajęliśmy się tym bałaganem - powiedział Fred, jakby czytając w myślach Becka. - Inaczej źle by to wpłynęło na załogę. Nie trzeba dodatkowo przypominać wszystkim, co się zdarzyło. - Może to by się akurat przydało - burknął George. - Byliby bardziej uważni, nie tak nieostrożni. Beck nie chciał uderzyć tego niewrażliwego idioty, przesunął się więc bliżej do maszyny. - Wytłumacz mi, co się stało - poprosił Freda. - Fred wszystko mi już opowiedział - wtrącił George. - Muszę to zobaczyć na własne oczy, George. Huff będzie chciał znać szczegóły. Fred wskazał wadliwy pas klinowy i zaczął tłumaczyć, co poszło źle, gdy Paulik próbował go naprawić. Beck zauważył, że przez cały ten czas George trzymał się w bezpiecznej odległości od maszynerii. - Wezwaliśmy już inżyniera. Ma przyjechać jutro i naprawić podajnik - dorzucił Fred. - Mówiłem, żeby to zrobił z samego rana - powiedział George, Beck spojrzał w górę, na żelazne rury, przesuwające się nad ich głowami na chybotliwym podajniku. - Czy to bezpieczne, by ten sprzęt nadal pracował? - spytał brygadzistę. - Moim zdaniem tak - odparł czym prędzej George. Fred wyglądał na mniej przekonanego, ale po chwili kiwnął głową. - Pan Robson tak uważa, a przecież powinien się na tym znać. Beck zawahał się, a potem rzekł: - No dobrze. Upewnijcie się tylko, że wszyscy wiedzą o tym, co się stało, i ostrzeżcie ich... - Robotnicy wiedzą już o wszystkim, panie Merchant. Takie wieści rozchodzą się nader szybko. Oczywiście. Beck skinął lekko głową George'owi Robsonowi, odwrócił się i ruszył z powrotem. Koszula przywarła mu do pleców. Czuł strugi potu lejące się po piersi. Zaledwie po pięciu minutach w hali był mokry, a jego płuca z trudem radziły sobie z wydalaniem gorącego powietrza, którym oddychał. Pracujący tu mężczyźni wytrzymywali takie warunki przez osiem godzin, a nawet dłużej, jeśli pracowali na podwójną zmianę, żeby trochę dorobić w nadgodzinach. Przechodząc obok maszyny z namalowanym na niej białym krzyżem, zwolnił, zastanawiając się, czy George'owi Robsonowi przyszło kiedyś do głowy, by zapytać, co oznacza. Może nawet go nie zauważył. Za to Sayre, owszem. Beck zwolnił jeszcze bardziej, aż wreszcie się zatrzymał. Wpatrywał się zamyślony w krzyż, rozważając tragedię, jaką symbolizował. Wreszcie odwrócił się gwałtownie na pięcie i ruszył spiesznie z powrotem, w stronę Freda Decluette'a i kierownika działu BHP. - Chryste, gazety będą miały używanie. - Huff poruszał ustami, jakby trzymał między wargami papierosa. - Zupełnie jak ostatnim razem, gdy ktoś tam miał wypadek przy pracy. - Beck powinien poczekać kilka dni, zanim ci powiedział - rzucił Chris z drugiego końca pokoju szpitalnego. - Powinien z tym od razu do mnie przyjść - warknął Huff. - Jeszcze wczorajszej nocy, zamiast czekać do dzisiejszego poranka. To moja fabryka, firmowana moim nazwiskiem. Wolałbyś, żebym przeczytał o tym w gazecie albo usłyszał w popołudniowych wiadomościach? Powinienem się dowiedzieć i Beck na szczęście to rozumie. Chris zauważył, że gdy Huff wygłaszał tyradę na temat wypadku Paulika, Beck milczał. Chociaż to jemu przypadło w udziale przekazanie złych wiadomości, Huff nie zamierzał zabijać posłańca. Wręcz przeciwnie, zdawało się, że Beck zyskał jeszcze aprobatę i zaufanie, co nieco zirytowało Chrisa. - Rachunki za leczenie Paulika będą ogromne - ciągnął Huff. - Przez to wszystko pójdzie w górę stawka ubezpieczeniowa dla wszystkich pracowników. - Pani Paulik może nie będzie żądała odszkodowania - rzekł Beck. - Oświadczyła mi, że nie zamierza. Huff wyrzucił z siebie stek przekleństw. Wiedział, co oznaczała dla Hoyle Enterprises decyzja Alicii Paulik o niewypełnieniu formularza ubezpieczeniowego. Chris też zdawał sobie z tego sprawę. - Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wczoraj wieczorem? - spytał zaskoczony. - Nie pytałeś. - Nie musiałem pytać. Denerwuje mnie twoje nagłe przeoczenie. - Obaj byliśmy wyczerpani, Chris. To był okropny dzień. Nie czułem się na siłach deliberować jeszcze i o tym. - Uważasz, że zamierza nas pozwać, Beck? - przerwał ich kłótnię Huff. - Tak twierdziła wczoraj, ale może dziś zmieniła zdanie. Przynajmniej taką mam nadzieję, - Jeżeli pójdzie do sądu, jak myślisz, ile to nas będzie kosztować? - Jest zbyt wcześnie na prognozy. Nasi księgowi nie mogą oszacować kosztów leczenia Billy'ego, dopóki nie skonsultują się z lekarzami i szpitalem, a przecież jeszcze nie wiemy, jak się zakończy ta historia. Billy'ego czeka długa rekonwalescencja. Będzie potrzebował również rehabilitacji i sztucznej ręki. - Przecież nie musimy mu kupować protezy od Rolls-Royce'a, prawda? - spytał Chris. - Może coś bardziej na poziomie Forda? - Jego udawana beztroska nie wywołała zamierzonego efektu. Wyglądało na to, że wszyscy stracili chwilowo poczucie humoru. - Poza samymi kosztami leczenia pani Paulik może zażądać rekompensaty za to, czego nie da się wycenić - ból sprawiony rodzinie, cierpienie jej męża. Z powodu okaleczenia Billy straci możliwość zarabiania. Obawiam się, że pani Paulik planuje uderzyć w nas ze wszystkich możliwych stron i odszkodowanie, jakiego zażąda, będzie opiewało na astronomiczną sumę. - Ile może kosztować wyciszenie tej sprawy? - zapytał Huff. - To również będzie drogie. Pani Paulik przysięgła rozgłosić tę sprawę na cały świat. - Jezu, masz dzisiaj same dobre wiadomości - zauważył Chris. - Huff pytał - odciął się Beck. - Nie musiałeś opowiadać mu o wszystkim od razu. - Właśnie, że musiał - warknął Huff. - Nie mogę rozwiązać problemu, jeśli znam tylko połowę szczegółów. Chris zauważył, że policzki Huffa spurpurowiały. Zaniepokojony, że ojcu mogło skoczyć ciśnienie, spojrzał na monitory stojące u wezgłowia łóżka. - Myślę, że wszyscy reagujemy zbyt przesadnie - rzekł, próbując uspokoić nieco Huffa. - Obawiamy się czegoś, co prawdopodobnie nigdy nie nastąpi. Uspokójmy się i pomyślmy, zanim kompletnie stracimy rozsądek, dobrze? Beck skinął głową obcesowo, a Huff wymruczał coś pod nosem. Chris potraktował to jako sygnał do kontynuacji wywodu. - Jak to zauważył Beck, pani Paulik może zmienić zdanie. Na pogotowiu trochę jej odpaliło, nic dziwnego, w takiej traumatycznej sytuacji. Pewnie odgrywała scenkę, którą zobaczyła wcześniej w Ostrym dyżurze. Założę się, że dziś jest inaczej. W bezlitosnym świetle dnia rzeczywistość wygląda znacznie mniej kolorowo. Może z większą chęcią przystanie na ugodę. Po drugie, Billy Paulik zawsze był wzorowym pracownikiem. Nigdy nie sprawiał kłopotu. Kiedy dojdzie do siebie, zapewne sam przyzna, że postąpił niewłaściwie i to był jego błąd, nie nasz. Będzie zbyt zażenowany, żeby ciągać nas po sądach za wypadek, który nastąpił nie z naszej winy. Huff zastanowił się przez chwilę nad argumentami Chrisa, po czym zwrócił się do Becka: - Widziałeś jego żonę. Co o niej sądzisz? Przemawiała przez nią histeria? - Mam nadzieję, że Chris ma rację, ale płacicie mi za to, żebym rozważał najgorsze scenariusze. Wczoraj w nocy pani Paulik wyraziła się nader jasno o swoich planach wobec przedsiębiorstwa. - Zamierza nam urwać jaja? - Myślę, że powinniśmy się przygotować na taką ewentualność, a przynajmniej na bardzo nieprzychylną krytykę ze strony społeczeństwa. - W takim razie spróbujmy zażegnać konflikt - rzucił Chris, wciąż usiłując załagodzić sytuację. - Powstrzymajmy ją, zanim na dobre się rozkręci, zademonstrujmy naszą dobrą wolę. Zaoferujmy ich dzieciakom sponsorowaną wyprawę do „Toys 'R' Us". Wyślijmy nowiutkiego, lśniącego suva do ich garażu. A może opłaćmy za nich czynsz za rok z góry? Ta rudera, w której mieszkają, nie może zbyt wiele kosztować. - To nasza rudera - powiedział Huff. - Jest jednym z wynajmowanych przez nas mieszkań. - Tym lepiej. Możemy ją odmalować, przeprowadzić remont, zainstalować grill w ogródku. Po tym wszystkim założę się, że pani Paulik zastanowi się dwa razy, zanim pozwie nas do sądu. Zwłaszcza że może przegrać. Beck, jestem pewien, że potrafisz ją o tym przekonać. Bo inaczej musielibyśmy wyrzucić ją ze świeżo odnowionego domu, odebrać samochód i wszystkie inne prezenty. - Co o tym myślisz? - Huff spojrzał na Becka. - Przypuszczam, że nie zaszkodzi spróbować. Polecę komuś z biura, żeby przygotował pakiet dobrej woli, zaczynając od suva. - Ja zaś, żeby wytrącić jej z rąk argument o niebezpiecznych warunkach pracy, nakażę wyłączenie podajnika do czasu jego naprawy - dodał Chris. - Już został wyłączony. - Od kiedy? - Chris spojrzał na Becka. - Od godziny. - Na czyje polecenie? - Moje. Chris poczuł przypływ złości. Był kierownikiem produkcji, ale najwyraźniej Beck mało sobie robił z jego pozycji. - Przepraszam, jeżeli przekroczyłem swoje kompetencje, Chris, ale dziś rano odwiedziłem halę fabryczną, żeby ocenić sytuację. - Od tego jest George Robson. - Był tam, napuszony jak zwykle i równie nieużyteczny. Każdy idiota potrafiłby zrozumieć, że podajnik powinno się wyłączyć. Pomyśl, jak reszta pracowników odebrałaby brak takiej reakcji. Zupełnie jakby to, co zdarzyło się Billy'emu Paulikowi, nie miało dla nas żadnego znaczenia. George'owi brakło odwagi albo był za głupi, żeby podjąć decyzję, dlatego sam się tym zająłem. Chris skinął sztywno głową. - Jestem pewien, że działałeś w moim imieniu. - Tylko dlatego, że ty musiałeś być tutaj, przy Huffie. Upewniłem się, że George i wszyscy pozostali zrozumieli, że podejmuję decyzję w porozumieniu z tobą. - Beck spojrzał na zegarek. - Nie pokazywałem się tam zbyt długo. Morale sięgnęło dna. Powinniśmy teraz pojawiać się w fabryce jak najczęściej. Za twoim pozwoleniem wystosuję kurendę, w której kierownictwo wyrazi swój szczery żal z powodu tego, co stało się z Billym. - Dorzuć też coś o szczególnej opiece, jaką otoczyliśmy jego rodzinę - dodał Huff. - Oczywiście - uśmiechnął się ponuro Beck. - Nie mogło się to zdarzyć w gorszym momencie. Tak szybko po śmierci Danny'ego. Mam nadzieję, że złe wiadomości nie pogorszą twojego stanu. Jak się czujesz? - Jeszcze tylko dzień i będę mógł wrócić do domu. To tylko środki ostrożności, moim zdaniem, zupełnie niepotrzebne. Doktor Caroe mówi, że jestem zdrowy jak rydz. Te jego cholerne badania! Kłuli mnie, szarpali, przypinali do różnych maszyn, upuścili mi kwartę krwi, musiałem nasikać do kubeczka tyle razy, że straciłem rachubę, a wszystko po to, by się dowiedzieć, że moje serce jest prawie w nienaruszonym stanie. - Wyglądasz na zawiedzionego, Huff - roześmiał się Chris. - Wręcz przeciwnie. Chcę żyć wiecznie - odparł stary i spojrzał na Becka. - Wiem, jak trudno ci było przyjść tu i zdać raport ze wszystkiego, ale przekazywanie mi złych wieści należy do twoich obowiązków. Nie wiń się za to. Zamyślony Beck pokiwał głową. Widząc to, Huff zapytał: - Jeszcze jakiś problem? - Gdybym stracił ramię - zaczął Beck powoli - a co za tym idzie, środki do życia, nie jestem pewien, czy dałbym się ugłaskać kilkoma cackami i nową warstwą farby w domu. Nadal uważam, że powinniśmy się przygotować na najgorsze. Gdy Beck opuścił szpital, Chris przysiadł na łóżku ojca. - Znasz Becka. Wiesz, jakim jest pesymistą. Nie pozwól, żeby jego złe proroctwa zanadto cię zdenerwowały. - Beck traktuje swoją pracę poważnie. Pilnuje naszych interesów. - Huff dźgnął Chrisa palcem w nogę. - I twojego dziedzictwa, synu. Nie zapominaj o tym. - Dobrze już, dobrze. Facet jest prawdziwą perłą. Tylko spokojnie, żeby nie skoczyło ci ciśnienie. - Nigdy przedtem nie byłeś tak drażliwy, jeśli chodziło o Becka. Co jest grane? - Od kiedy to Beck ma upoważnienia do zatrzymywania wadliwej maszyny? - Wolałbyś, żeby najpierw oderwała komuś rękę? - Jasne, że nie. - Zatem Beck postąpił słusznie, prawda? - Nie powiedziałem, że nie miał racji. Sam przecież zasugerowałem podobne rozwiązanie. Po prostu... Och, do diabła, możemy o tym nie rozmawiać? To chyba stres. Ostatnio wszyscy mamy wiele kłopotów. - Skoro już mowa o kłopotach, to czy są jakieś nowe wieści z biura szeryfa? - Ani słowa. - Tak myślałem. - Huff machnął niedbale ręką. - Rudy powinien wysłać detektywa Scotta, by zapędzał krowy do zagród, albo coś w tym stylu, zamiast pozwalać mu przyczepiać się do tak nieistotnych szczegółów, jak pudełko zapałek. Jakieś wiadomości z Meksyku? - Od Mary Beth? Nie miałem czasu, żeby choćby o niej pomyśleć. - Ale nie zabrakło ci go, żeby wyobracać tę głupią dziewuchę, z którą ożenił się George, i to nie dalej, jak ostatniej nocy. Chris nie czuł się zażenowany tym, że ojciec wiedział o wszystkim. Już raczej zaskoczony i rozbawiony. - Twoja sieć informatorów jest niesamowita, Huff. Jak ty to robisz? Nawet leżąc tu, na OIOM-ie. Huff roześmiał się cicho. - Powiem ci coś lepszego. Wiedziałeś o tym, że twoja siostra pojechała wczoraj z Beckiem do baru rybnego? Potem Beck odwiózł ją do hotelu, dopilnował, żeby się zameldowała, odprowadził do drzwi i wszedł do środka. Chris przypomniał sobie morderczy wyraz twarzy Becka, gdy Klaps Watkins uczynił wulgarną uwagę na temat Sayre. Tylko że Beck był mężczyzną ze starej szkoły i traktował wszystkie kobiety jak damy, dopóki mu nie udowodnią, że nimi nie są. Dlatego Chris wyśmiał insynuacje Huffa kpiarskim prychnięciem: - Chyba nie sugerujesz, że między nimi coś jest. Sayre znienawidziła Becka od pierwszego wejrzenia, ponieważ jest jednym z nas. - Więc dlaczego nie wróciła do San Francisco? - Ponieważ myślała, że umrzesz. - Hmm, może. - Huff założył ręce za głowę. - Mimo wszystko, byłoby to interesujące, nie sądzisz? - Co? - Gdyby Beck i Sayre się ze sobą związali. - Na twoim miejscu nie nastawiałbym się na to. Beck lubi słodkie, łagodne kobiety o małych wymaganiach. Sayre kompletnie nie pasuje do tego rysopisu. - Oczywiście, że się na nic nie nastawiam - odparł Huff - ale zacząłem rozważać ten scenariusz jako drugi wariant rozwiązania mojego problemu. - Którego konkretnie? - Doczekania się trzeciej generacji Hoyle'ów, zanim zabije mnie jakiś rozległy atak serca. Jeśli chcesz zostać ojcem mojego wnuka, lepiej zakręć się wokół rozwodu z Mary Beth. Jeśli jest bezpłodna, nie ma sensu się z nią dłużej szamotać. Wybrałeś już sobie następną kobietę? Lilę? - Lilę? Bynajmniej! - Lepiej więc nie trać na nią swojego i mojego czasu. To tylko taka mała sugestia. - Huff nacisnął guzik obniżający łóżko, ułożył się wygodnie i zamknął oczy. Chris odebrał to jako sygnał, by zostawić ojca w spokoju. Opuścił szpital, unosząc ze sobą wszystko, co powiedział mu Huff. Wiedział z doświadczenia, że z ust jego ojca nigdy nie padają żadne przypadkowe i trywialne słowa. 17 Dom stał na uboczu, z dala od głównej drogi. Do schodów prowadzących do wejścia wiodła wąska ścieżka wysypana pokruszonymi muszlami ostryg. Szpiczasty dach budynku ocieniał ganek. Ciemnozielone drzwi wejściowe umieszczono dokładnie pośrodku fasady, okolone po obu stronach dwoma dużymi oknami o ciemnozielonych okiennicach. Ściany pomalowano na biało. Sayre skręciła na ścieżkę i zaparkowała tuż przed schodami, ozdobionymi rabatkami kaladium i pelargonii, przywiędniętych w bezlitosnym upale. Beck siedział na zamontowanej na ganku huśtawce z drzewa tekowego, trzymając w jednej ręce butelkę z piwem, a drugą głaszcząc gęste futro Frita. Gdy Sayre otworzyła drzwi samochodu, pies zawarczał. Kiedy jednak wysiadła, musiał ją rozpoznać, ponieważ zbiegł czym prędzej po schodkach, aby ją przywitać Sayre została uwięziona pomiędzy samochodem a czterdziestoma pięcioma kilogramami nieposkromionego entuzjazmu. Beck gwizdnął ostro i Frito posłuchał, choć nie do końca, Trzymał się blisko nóg Sayre, przez co potknęła się kilka razy, zanim dotarła na ganek. Merchant nie wstał, nie powiedział ani słowa, po prostu siedział, wyglądając niezwykle imponująco jak na człowieka odzianego wyłącznie w oliwkowe szorty. Z jego twarzy nie można było niczego wyczytać. Sayre nie wiedziała, czy był zaskoczony, rozgniewany, czy kompletnie obojętny wobec faktu, że pojawiła się na jego terenie prywatnym, przerywając mu relaks. Pokonując ostatni schodek, zawahała się. Frito wykorzystał okazję, aby wepchnąć łeb pod jej dłoń, szturchając ją, dopóki go nie pogłaskała. Przez cały ten czas Sayre patrzyła Beckowi prosto w oczy, ani razu nie spuszczając wzroku. - Sądzę, że wiesz, jak trudno było mi stanąć z tobą twarzą w twarz - powiedziała wreszcie. Beck pociągnął łyk z butelki, jednak nadal nie wymówił ani słowa. - Nie chciałam tu przyjeżdżać, ale sądzę, że powinniśmy o czymś porozmawiać. - Chcesz rozmawiać? - Tak. - Rozmawiać? - Tak. - Czyli nie przyszłaś, żeby kontynuować to, co przerwałaś zeszłej nocy? Jej policzki zapłonęły rumieńcem wstydu i gniewu. - Nie zamierzasz zachować się w tej sprawie jak dżentelmen, prawda? - Żądasz galanterii po tym, jak groziłaś mi śmiercią, jeżeli jeszcze raz cię dotknę? Faktycznie, chyba nie prosisz o zbyt wiele. - Pewnie masz prawo do takiej reakcji. - Jeszcze jak. Sayre zdawała sobie sprawę, że Beck nie oszczędzi sobie uwag pod jej adresem i uzbroiła się w cierpliwość. Chciała uciec do samochodu i odjechać stąd czym prędzej, ale została i z rumieńcem wstydu na twarzy zniosła jego spojrzenie. W końcu Beck roześmiał się gorzko i przesunął się, robiąc jej miejsce na huśtawce. - Siadaj. Chcesz piwa? - Nie, dziękuję. - Przysiadła obok niego. Spojrzał na czerwony kabriolet, którym przyjechała. - Niezła zabawka. - To jedyny samochód, jaki wypożyczalnia mogła mi udostępnić bez rezerwacji. - Przyprowadzili go dla ciebie z Nowego Orleanu? - Dziś rano. Przyjrzał się jej płóciennym spodniom i obcisłemu podkoszulkowi. - Kolejne nowe ciuchy? - Nie przywiozłam ze sobą zbyt wielu rzeczy z San Francisco. Potrzebuję czegoś na zmianę. - Zatem wciąż zamierzasz tu zostać. - Uważasz, że to, co się zdarzyło zeszłej nocy, powinno mnie odstraszyć? Czy to właśnie chciałeś osiągnąć? Odesłać mnie do domu? Dlatego to zrobiłeś? Zielone oczy spojrzały prosto na nią i Sayre poczuła lekkie łaskotanie w podbrzuszu. - A dlaczego ty to zrobiłaś? Przebywanie tak blisko Becka wywoływało u Sayre chaos myśli nawet wtedy, gdy był kompletnie ubrany. Jego częściowa nagość zupełnie wytrącała ją z równowagi. Drażniło ją, że chociaż Beck był rozebrany, to ona czuła się obnażona. Odwróciła wzrok, spoglądając w stronę cyprysów, porastających Bayou Bosquet. - To była pierwsza rezydencja Hoyle'ów - powiedziała - Wiedziałeś o tym? - Słyszałem co nieco. - Huff mieszkał tutaj, gdy budował obecny dom. - Zanim poślubił twoją matkę. - Tak. Nie chciał, żeby stary budynek podupadł, dlatego kazał staremu Mitchellowi zajmować się również i tym miejscem. Czasami Mitchell, gdy przychodził tutaj, zabierał mnie ze sobą. On pracował na dworze, a ja bawiłam się w pustych pokojach. To pierwszy dom, który urządziłam, oczywiście tylko w wyobraźni. - Wątpię, żeby wystrój mojego pomysłu dorównywał twoim standardom. - Nie bądź taki pewien - roześmiała się. - Zdaje się, że wyobrażałam sobie wielki kryształowy żyrandol zwisający z sufitu w salonie na frędzelkowatym sznurze, orientalne dywany i ściany wybite jedwabnymi draperiami. Chciałam, żeby wszystko przypominało skrzyżowanie namiotu sułtana z francuskim pałacem. - Albo burdel. - Wtedy nie wiedziałam, co to takiego, ale rzeczywiście, wyobrażałam sobie coś w tym stylu. - Uśmiechnęła się do niego, zanim znów odwróciła wzrok w kierunku rzędu cyprysów rosnących nad brzegiem kanału wodnego. - Pewnego razu przypłynęliśmy tu ze starym Mitchellem od strony zalewiska. Stał w pirodze, odpychając się od dna długim palem. Kazał mi siedzieć bez ruchu, żebyśmy nie przewrócili łódki i nie trafili do pysków aligatorów, bo jak powiedział, na dnie czają się gadziny tak wielkie, że mogłyby mnie połknąć w całości i nawet by im się nie odbiło. Siedziałam cicho i nieruchomo, jak mysz pod miotłą, modląc się o przetrwanie. To dopiero była przygoda. - Sayre uśmiechnęła się do swoich wspomnień. - Nie wiedziałam aż do dzisiaj, że tu mieszkasz. - Czy ten fakt kładzie się cieniem na twoich cudownych wspomnieniach tego miejsca? Podobnie jak to, że usiadłem na huśtawce, którą zrobił dla ciebie stary Mitchell? - Na moje wspomnienia ze szczęśliwego dzieciństwa padł czarny cień na długo, zanim spotkałam ciebie. - Huff zaproponował, bym tu zamieszkał, jednocześnie ze złożeniem mi oferty pracy. Miało to być tymczasowe rozwiązanie, do czasu, aż znajdę swoje własne cztery kąty. Ale pewnego dnia zapytał mnie, dlaczego miałbym płacić czynsz, skoro mogę mieszkać tu za darmo. Zadałem sobie to samo pytanie, doszedłem do oczywistych wniosków i zostałem. - Rzeczywiście posiedli cię do reszty, prawda? To zabolało. Beck dokończył piwo i z głośnym stuknięciem odstawił pustą butelkę na stoliku. - Po co przyjechałaś? - Słyszałam o wypadku w fabryce zeszłej nocy. Całe miasteczko rozmawia tylko o tym. - Co takiego mówią? - Że było bardzo źle i że to głównie Hoyle Enterprises ponosi za to odpowiedzialność. - Tego się spodziewałem. - Czy to prawda? - Nie można było ocalić ręki tego człowieka. Amputowali ją dziś po południu. Według mnie to dość poważna sprawa. - Nie ustosunkował się do pytania, w jakim stopniu firma była odpowiedzialna za ten wypadek, i wątpił, aby Sayre nie zauważyła tego uniku. - Słyszałam, że wkrótce po wypadku pojechałeś do szpitala. - Masz dobre źródła informacji. - Wiem również, że żona tego mężczyzny odrzuciła twoją ofertę pomocy. - Przestań krążyć wokół tematu, Sayre. Słyszałaś o tym, że plunęła mi w twarz. Czy dlatego tu jesteś? Przyjechałaś, żeby napawać się tym faktem? - Nie. - A może po to, aby przypomnieć mi o niebezpiecznych warunkach pracy w fabryce? - O tym akurat powinieneś sam wiedzieć najlepiej, prawda? - Podajnik, który zranił Billy'ego Paulika, został wyłączony. - Na twoje polecenie. O tym także słyszałam. Beck wzruszył obojętnie ramionami. - Dlaczego nie zrobił tego George Robson? - Ponieważ... - Ponieważ jest tylko kukiełką, która nie robi niczego bez zgody Huffa. - Który był w tym czasie w szpitalu, dochodząc do siebie po zawale. A może już o tym zapomniałaś? - Jak zareagowali Huff i Chris na wieść o tym, co zrobiłeś? - Zgodzili się z moją decyzją. - Nie broń ich, Beck. Nie sądzisz, że umieszczenie George'a Robsona na stanowisku kierownika działu do spraw BHP to granda? Huff nie chce tam nikogo, kto by posiadał choć odrobinę sumienia lub zdrowego rozsądku. George Robson to tylko przykrywka, która ma zamydlić oczy OSHA. Czy jego dział ma w ogóle jakichś pracowników? - Owszem. - Sekretarkę i to wszystko. Żadnego wykwalifikowanego personelu, nikogo, kto dokonywałby rutynowych przeglądów. George na pewno nie robi tego sam. Czy został mu przyznany jakiś budżet? Nie. Władza? Zero. - Wprowadził w życie ustalone przez Huffa zasady. Sayre słyszała już o tym wcześniej. Wedle tych zasad, wadliwie funkcjonująca maszyna mogła zostać wyłączona i nie mogła zostać ponownie uruchomiona, czy to przypadkowo, czy też specjalnie, zanim inspektor posiadający klucz uzna ją za bezpieczną. - Tylko po to, aby uniknąć wysokiej grzywny - odparła. - Czy to prawo jest wprowadzane w życie? Beck odpowiedział jej długim spojrzeniem. - Tak myślałam. Tak zwany kierownik do spraw BHP zabiera tylko miejsce w Hoyle Enterprises. To wszystko. - Powinnaś się zmówić z Charlesem Nielsonem. - Kim? - Nieważne. - Popchnął huśtawkę bosą stopą. - Zatem przyszłaś, żeby porozmawiać o wypadku? - Nie. Chciałam zapytać o coś, co dręczy mnie od jakiegoś czasu. - Na brzuchu. - Słucham? - Kiedyś zapytałaś mnie, jak sypiam w nocy, i nigdy nie zdołałem ci odpowiedzieć. Zazwyczaj śpię na brzuchu. A tak przy okazji, jeżeli będziesz miała kiedyś ochotę się o tym przekonać, moje zaproszenie jest aktualne. Sayre zerwała się z huśtawki jak oparzona. Już przy poręczy schodów odwróciła się i spojrzała na niego. - Uważam, że Chris mógł zamordować Danny'ego. Może zażartujesz również z tego. Beck wstał i dwoma długimi krokami pokonał dzielącą ich odległość. - To by cię ucieszyło, prawda? Mogłabyś wtedy uzasadnić swoją nienawiść do brata i ojca, zemścić się na nich. - Nie chodzi mi o zemstę. - Nie? - Nie. - Więc o co ci chodzi? - O sprawiedliwość - odpowiedziała gniewnie. - Ponieważ jesteś prawnikiem, myślałam... miałam nadzieję, że ty również tego pragniesz. Chociaż, z drugiej strony, mieszkasz przecież za darmo w ich domu. Beck wydał z siebie gniewny pomruk. - To akurat ma się nijak do całej sprawy. Tak czy owak, nie powinienem o tym rozmawiać. Jestem ich prawnikiem. - Nie jesteś obrońcą. - Chris nie potrzebuje obrońcy. - Jesteś pewien? Ich spojrzenia skrzyżowały się na długą, długą chwilę. Beck pierwszy odwrócił wzrok. Przeciągnął dłonią po włosach i zaprosił ją z powrotem na huśtawkę. - W porządku, Sayre. Porozmawiajmy. Nie obiecuję, że udzielę ci jakichś informacji, ale jestem gotów cię wysłuchać. Chciała odpowiedzi na pytanie, które nie dawało jej spokoju, ale była związana obietnicą poczynioną Jessice DeBlance i etyką zawodową Becka. Przez chwilę w milczeniu zbierała myśli. - Czy ostatnimi czasy Chris i Danny kłócili się o coś? - spytała wreszcie. - O „coś"? Widać, że nie było cię tutaj bardzo długo. Danny i Chris spierali się o wszystko, począwszy od stawek godzinowych, jakie płacimy nowym pracownikom, przez drużyny futbolowe Uniwersytetu Stanowego Luizjany do przewagi coca-coli nad pepsi. - Nie chodzi mi o nieistotne utarczki słowne, lecz o spór o coś znacznie poważniejszego. - Religia Danny'ego - odparł bez wahania. - Spierali się o to w klubie, na dzień przed śmiercią Danny'ego. Huff poprosił Chrisa, by porozmawiał z bratem, spróbował go „zawrócić z drogi". Chris okazał ogromne lekceważenie wobec Boga i Danny się obraził. To żadna tajemnica. Kilka osób obecnych w klubie słyszało ich kłótnię i opowiedziało o niej detektywowi Scottowi. - Czy któryś z tych świadków słyszał, o czym dokładnie mówili? - Nic mi o tym nie wiadomo. - Czy Chris powiedział ci, o co poszło? Cofam pytanie - potrząsnęła głową. - Wiem, że i tak nie mógłbyś mi tego powtórzyć. - Nie mógłbym, ale jeśli już przy tym jesteśmy, to owszem, Chris przyznał się, co powiedział. Kłócili się o nowo odnalezioną wiarę Danny'ego i uczynił kilka uwag, które bardzo zdenerwowały jego brata. Nie zdradził mi więcej szczegółów. Frito przyczłapał i trącił ją wielkim łbem. Wyciągnęła rękę i pogładziła go po grzbiecie. - Jestem zazdrosny - powiedział Beck. - Rzeczywiście, chyba mnie lubi. - Nie jestem zazdrosny o ciebie, tylko o Frita - powiedział wyraźnie poruszony, patrząc jej prosto w oczy. - Jak to jest, że w jednej chwili jestem na ciebie cholernie wściekły, a w drugiej chcę być... - Nie rób tego. - Czego? - Nie mów tego, co chciałeś powiedzieć. Nie flirtuj ze mną. Nie odciągniesz mnie w ten sposób od tematu. Szczerze powiedziawszy, jestem rozczarowana tym, że uważasz mnie za aż tak frywolną osobę. - Frywolną? Chyba tak frywolną, jak pociąg po wypadku. - To również nie jest pochwała. - Nie mogę wygrać, co? Kiedy próbuję cię komplementować, oskarżasz mnie o flirtowanie i rozpraszanie twojej uwagi. Skończmy z tym słownym pojedynkiem. Dlaczego nie powiesz prosto z mostu, o czym myślisz? - Ponieważ ci nie ufam. Beck uniósł jedną brew. - Faktycznie, trudno wyrazić się jaśniej. - Mógłbyś wykorzystać to, co ci powiem, do własnych celów. - A jaki dokładnie jest mój cel? Powiedz mi. - Wybronienie Chrisa z morderstwa. Znowu - rzuciła szorstko. Wytrzymał jej spojrzenie przez dłuższą chwilę, zanim odparł: - Prokurator nie zdołał udowodnić, że Chris zabił Gene'a Iversona. - Natomiast obronie nie udało się udowodnić, że faktycznie tak nie było. Wiem od kogoś bliskiego Danny'emu... - Kogo? - Tego nie mogę zdradzić. Ta osoba powiedziała mi, że Danny zmagał się z jakimś poważnym dylematem moralnym, wyrzutami sumienia. - Danny był wzorem cnót. Składał ofiary, chodził do kościoła, gdy tylko mógł. Od kiedy przyłączył się do kongregacji, nie wypił nawet jednego piwa. Z jakiego powodu miałby mieć nieczyste sumienie? - Zdaniem tej osoby, Danny zamartwiał się czymś znacznie poważniejszym niż picie piwa. Może chodziło o sprawy związane z odlewnią, o coś nielegalnego. Cokolwiek to było, pożerało go żywcem. Myślę, że chciał zrzucić z siebie ten ciężar, oczyścić się, uwolnić. Chris bał się, że Danny rzeczywiście to zrobi, więc go zabił. Beck wpatrywał się w Sayre przez chwilę, potem wstał i podszedł do balustrady. Oparł się o poręcz i spojrzał przed siebie. Sayre widziała to samo, co on - bladą poświatę nad wierzchołkami drzew, rozpościerającą się nad fabryką, którą oświetlały lampy, zapalające się automatycznie po zmierzchu. Nad horyzontem wisiał wszechobecny dym, nieruchomy przy bezwietrznej pogodzie. Wydawał się żywą istotą, symbolem dominacji tej rodziny i nieustającą groźbą dla każdego, kto śmiałby kwestionować prawa Hoyle'ów o panowanie nad ich królestwem. - Naprawdę się na nich zawzięłaś. - Uważasz, że oskarżanie własnego brata o morderstwo sprawia mi przyjemność? Wyprostował się, odwrócił do niej, opierając się biodrami o balustradę i krzyżując ręce na piersi. - Zaczynam tak podejrzewać. - Mylisz się. Nie chcę nawet myśleć o tym, że Chris byłby zdolny do takiego czynu, ale, niestety, muszę. Zabijanie to nasza rodzinna specjalność. - O czym ty mówisz? - Huff zabił człowieka i uszło mu to na sucho. - Aha. Najpierw Chris, a teraz Huff. - Beck potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Nigdy się nie zatrzymujesz, prawda? Bardzo cię proszę, nie wciągaj mnie w tę swoją prywatną wendetę. - Podszedł do drzwi, otworzył je i gestem kazał psu wejść do środka. Obita siatką zewnętrzna