zdobywanie skąpego pożywienia – jagód, korzonków i robaków (więcej niejadalnego na

– Ja... ja... Quincy pochylił się do przodu. W pełni kontrolował sytuację. Jego głos zabrzmiał nieco metalicznie. – Stoi pan kilkadziesiąt metrów od grobów dwóch zamordowanych dziewczynek, panie Mann. Wziął pan udział w pogrzebie. Zmówił za nie modlitwy. Proszę nam pomóc rozwiązać zagadkę ich śmierci. Niech pan wreszcie powie prawdę. Szkolny psycholog zadrżał. Rozglądał się gorączkowo. Znikąd pomocy. Był tylko on i dwoje funkcjonariuszy organów ścigania. Quincy przedarł się wreszcie do ciemnych zakamarków jego sumienia. Richard Mann podniósł wzrok. Wyglądał na zawstydzonego. – Nie powiedział mi tyle, żebym mógł interweniować – wybąkał. – Przysięgam, gdybym wiedział, co się stanie... – Wyduś to z siebie – rozkazała Rainie. – Zapytałem raz Danny’ego, czy naprawdę wie, kto to jest ten No Lava. Podzieliłem się z nim moimi obawami co do przyjaźni z nieznajomym, który jest tylko adresem emailowym. A jeśli to jakiś sześciolatek albo sprośny staruch... chociaż nie wyraziłem się tak dosadnie. – A co Danny na to? – Powiedział: ona jest w porządku. A kiedy próbowałem mu wyjaśnić, że w tym właśnie rzecz, że w Internecie można się podać za kogokolwiek, zrobił taką dziwną minę. Zaintrygował mnie. Wtedy myślałem, że to tylko poza. Ale po wtorku zacząłem się zastanawiać. A jeśli się myliłem? A jeśli po prostu chłopak był pewien, że zna prawdę... http://www.dobry-architekt.net.pl powieść Biesy. Nie czytał pan?” Na to on po prostu cały zadygotał, przepociesznie zadrgał mu policzek. „Nie – powiada – nie czytałem, ale wiele o niej słyszałem. Tu, na wyspie, jest biblioteka i księgarnia, ale archimandryta na sprzedawanie świeckich książek błogosławieństwa nie daje. On, oczywiście, ma ze swego punktu widzenia zupełną rację, ale tak bardzo brakuje dobrych powieści i nowych sztuk”. Od słowa do słowa – rozmówiliśmy się. On przysiadł się do mojego stolika i wkrótce już opowiedział mi historię swego życia, dość niezwykłą. Nazywa się Lew Nikołajewicz i ze wszystkiego widać, że to wspaniały człowiek, muchy nie skrzywdzi i o nikim złego słowa nie powie. Ja sam, jak wiadomo, taki nie jestem i niewiniątek nie lubię, ale ów Lew Nikołajewicz czymś mnie ujął. Od razu przyznał uczciwie, że przedtem mieszkał w Korowińskim szpitalu, dokąd przywieziono go z Sankt Petersburga w niezwykłe ciężkim stanie niemal

daleka zawył: – Władyko, on już tu jest! Bliziusieńko! Za mną nadciąga! Ogromny! Czarny! Petersburscy i moskiewscy dziennikarze – wśród których były też prawdziwe gwiazdy tego zawodu, przybyłe do Zawołżska z okazji głośnego procesu – gapili się ze zdumieniem na cudacznego zakonnika. – Kto nadciąga? Kto czarny? – zagrzmiał przewielebny. – Mów jasno. I ktoś ty? Skąd? Sprawdź Nikołajewicza i jego uroczy uśmiech przepełniała taka życzliwość, a dusza Berdyczowskiego tak męczyła się w rozterce, że ledwie się wysapawszy, bez uprzedzenia i przedmów, opowiedział nowo poznanemu człowiekowi o tym, co się stało. Ze względu na swój charakter i głęboko zakorzenioną wstydliwość pan Matwiej wcale nie był skłonny się wywnętrzać, tym bardziej przed obcymi ludźmi. Ale, po pierwsze, Lew Nikołajewicz jakoś wcale nie wydawał mu się obcy, a po drugie – nazbyt już nagląca była potrzeba wygadania się i ulżenia duszy. Berdyczowski opowiadał o tajemniczej amazonce i swoim upadku (zarówno dosłownym, jak i moralnym), niczego nie tając i co chwila ocierając spływające po policzkach łzy. Lew Nikołajewicz okazał się idealnym słuchaczem – poważnym, taktownym i współczującym do tego stopnia, że omal sam się nie rozpłakał. – Niepotrzebnie pan tak siebie dręczy! – wykrzyknął, ledwie urzędnik przestał mówić. – Naprawdę niepotrzebnie! Ja niewiele wiem o miłości między mężczyznami i kobietami, ale nieraz słyszałem i zdarzało mi się czytać, że najbardziej przykładny, najlepszy ojciec rodziny