Akurat.

203 Gdy wypił kolejny kieliszek, zaczęła się wahać. Nagle zdała sobie sprawę, że popełniła błąd. Nie chciała być morderczynią. W żadnym wypadku. Nie potrafiła go zabić. Wpadła w panikę. - Nie pij więcej - powiedziała stanowczo. - Josh, słuchaj, popełniłam błąd. Poważny błąd. - Popełniłaś wiele błędów, Caitie. - Oparł się ciężko o biurko, na górnej wardze i na czole pojawiły się kropelki potu. - Chodzi mi o to, że to wino nie jest takie, jak myślisz - przyznała, patrząc mu prosto w oczy. - Potrzebny ci będzie zastrzyk epinefryny. - Co takiego? - I to jak najszybciej, Josh. Omal nie wypuścił kieliszka z ręki. Sięgnął po butelkę i przeczytał etykietę. - Tyle razy piłem to wino... - W butelce jest co innego. Słuchaj, nie ma czasu na wyjaśnienia. Wino, które wypiłeś, zawiera siarczyny. - Cholera! Otrułaś mnie? Ty... ty pieprzona suko! Caitlyn... czy... Jezu Chryste, kim ty, do cholery, jesteś? Wynoś się! Natychmiast! - Zrobił w jej kierunku jeden chwiejny krok, nagle szybko zawrócił i ruszył do łazienki, gdzie trzymał swój zestaw przeciwwstrząsowy. Przez otwarte drzwi, w lustrze nad umywalką widziała, jak wstrzykuje sobie zbawienny lek. Nogi się pod nią ugięły. Dobry Boże, czy naprawdę chciała zabić męża Caitlyn? W głowie jej się kręciło... wszystko wirowało. Chyba zaczyna świrować, tak jak jej siostra. Obrazy przed oczami zaczęły się rozmazywać... Skradając się teraz w ciemnościach, nie mogła przypomnieć sobie nic więcej z tamtej nocy. Tylko tyle, że czuła się dziwnie, umysł miała zmącony, nogi jak z waty. I że chciała stamtąd wyjść. Kątem oka zauważyła, że Josh wrócił do gabinetu, opadł na krzesło przy biurku, ale zanim zdążyła się do niego odezwać, zanim uświadomiła sobie, co się dzieje, potknęła się i... chyba upadła, uderzając o coś głową. Bo nie pamięta, co było dalej, nie pamięta już nic więcej. Później dowiedziała się, że Josh nie żyje. Z pewnością został zamordowany przez kogoś, kto po kolei mordował wszystkich członków rodziny Montgomerych. Ktokolwiek za tym stał, wykazał się dużą dozą ironii, ale był też śmiertelnie niebezpieczny. Kiedyś usiłował zabić bliźniaczki, powodując wypadek na łodzi, a teraz próbował wrobić Caitlyn w zabójstwo Josha. Kelly, skradając się po cichu, z bijącym sercem, minęła potężny dąb. W powietrzu unosił się mocny zapach rzeki i suchej trawy. Hiszpański mech powiewał złowieszczo, wyglądał jak zjawa przytulona do gałęzi. Zacisnęła zęby, próbując opanować zimny strach. Wyczuła, że nie jest sama. Że w pobliżu czai się zabójca. Uzbrojona w pistolet, komórkę i małą latarkę, którą znalazła w samochodzie, powoli posuwała się naprzód. Włosy zjeżyły jej się na głowie. Musi być silna. Nie może się teraz wycofać i stać się na powrót płaczliwą Caitlyn. Nigdy więcej. Nie pozwoli już, żeby jej słaba siostra wciąż była ofiarą. Dość tego. Koniec. Podmuch wiatru, który potargał jej włosy, zdawał się szydzić z jej odwagi. Lucille mawiała: „Na plantacji są duchy, nie wiecie o tym? Słyszycie je przecież, prawda? Mówią do mnie i do was też mówią”. Kelly uważała, że to chore gadanie, ale teraz, słuchając szeptu wiatru, patrząc na 204 tańczący mech, nie była już taka pewna. Zacisnęła dłoń na pistolecie. Nie ma zamiaru chować się w samochodzie, jak mysz zagoniona w kąt, i czekać, aż ktoś się na nią - przepraszam, na Caitlyn - rzuci. Od czego pistolet Charlesa? Zadzwonił telefon. Niepotrzebnie zabrała go z samochodu. Ten, kto na nią czyhał, też musiał to usłyszeć. Schowała się za starym budynkiem pompowni, odebrała telefon, ale nie odezwała się. Jakikolwiek hałas natychmiast naprowadziłby na nią zabójcę. Już miała wyłączyć komórkę, gdy usłyszała płacz dziecka. Żałosne rozpaczliwe zawodzenie. - ...Mamusiu? Gdzie jesteś? Kelly wstrzymała oddech. Serce ścisnęło jej się boleśnie. Więc na tym to polega. Ktoś sobie pogrywa na uczuciach Caitlyn, na jej macierzyńskiej miłości i poczuciu winy. A głos Jamie służy za przynętę. Kelly przylgnęła całym ciałem do drewnianej ściany, łuszcząca się farba drapała ją w szyję. - Jestem tutaj, kochanie, idę po ciebie - wyszeptała. - Jest ciemno, boję się. Kelly rozejrzała się: pomieszczenia gospodarcze, stary garaż, piwnica na owoce... stajnie i stare baraki dla niewolników. - Wiem, że się boisz, kochanie. Powiedz mi tylko, gdzie jesteś... Mamusia po ciebie przyjdzie. - Starała się mówić drżącym głosem w nadziei, że ten, kto dzwoni, weźmie ją za Caitlyn. Udając płacz, zapytała: - Jamie? Kochanie, możesz mi powiedzieć, gdzie jesteś? - Nie wiem... jest... ciemno... strasznie... jest... jest tu... pełno ziemi i szkła i brzydko pachnie... - Zaczęła płakać i przez chwilę Kelly omal nie nabrała się na tę nieudolną sztuczkę z przestraszonym dzieckiem. Omal. Ale nie do końca. - Mamusiu, proszę, przyjdź tutaj! - Już idę - wyszeptała. - Mamusia musi się teraz rozłączyć. - Nie! Proszę... kocham cię, mamusiu, tak się boję... - Połączenie zostało przerwane. Kelly zamarła. Nie spodziewała się, że ten ktoś się rozłączy. Chyba że już ją namierzył. Cholera. Ogarnął ją strach. Musi zachować jak największą ostrożność, pozostać w ukryciu. Bezszelestnie minęła szopę i poidło dla zwierząt. Gdzie tu można się ukryć... gdzie można się ukryć w Oak Hill... jakie dostała wskazówki? Czego dowiedziała się od rozmówcy naśladującego szept dziecka? Jest ciemno. Do diabła, wszędzie tu jest ciemno. Pełno ziemi i szkła i brzydko pachnie. Piwnice. Ale tu było kilka piwnic, które... Nagle doznała olśnienia. Oczywiście, już wie gdzie. Bawiła się tam, gdy była dzieckiem. Adam pędził na łeb na szyję. Caitlyn zostawiła mu wiadomość, że jedzie do Oak Hill. Na szczęście zdążył ją jeszcze odsłuchać, ale zaraz potem bateria się wyczerpała. Nawet nie mógł nigdzie zadzwonić! Zacisnął dłonie na kierownicy. Nie ma czasu do stracenia. Całe szczęście, że znalazł w plecaku tę dyskietkę. Włożył ją do laptopa i siedząc w samochodzie, w opuszczonej żwirowni, przejrzał notatki Rebeki. Jak to się stało, że nie 205 zauważył tego, co teraz wydało mu się tak oczywiste? Przejechał przez most z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę i zobaczył drogę do Oak Hill. Jak mógł być tak ślepy! Rebeka stwierdziła, że Caitlyn cierpi na dysocjacyjne zaburzenie tożsamości, zwane też rozdwojeniem osobowości lub osobowością wieloraką; zaburzenie to nigdy nie zostało u niej rozpoznane. Z czasem pogłębiało się, a po wypadku na łodzi, w którym omal nie zginęła, Caitlyn przejęła osobowość swojej siostry bliźniaczki. Luki w pamięci spowodo-wane były tym, że okresowo zmieniała osobowość, stawała się Kelly. Caitlyn utrzymywała siostrę przy życiu, dała jej fikcyjną pracę i wynajęła jej dom nad rzeką. Zawsze w stresie, gdy serce zaczynało jej przyspieszać, gdy w żyłach zaczynała buzować adrenalina, Caitlyn stawała się Kelly. Tak jak wtedy, gdy się kochali. To nowe odkrycie, jeśli chodzi o dysocjacyjne zaburzenie tożsamości. Nikt jeszcze nie opisał przypadku, w którym cierpiący na to zaburzenie przejmowałby w całości tożsamość innej istniejącej osoby. Zwykle osobowości wielorakie były słabo zintegrowanym zlepkiem różnych charakterów. Poza tym poszczególne osobowości nigdy się ze sobą nie porozumiewały. Ten przypadek bardziej chyba przypominał schizofrenię. W każdym razie był wyjątkowy. Nic dziwnego, że Rebeka tyle sobie po tym odkryciu obiecywała. Chciała podpisać umowę na milion dolarów na napisanie książki. Boże, jaki był głupi. Ślepy. Bo popełniłeś błąd. Zakochałeś się w swojej pacjentce; w kobiecie, którą chciałeś wykorzystać do odnalezienia Rebeki. Zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia, ale zacisnął zęby. Nie ma teraz czasu na skruchę. Nie teraz, gdy życie Caitlyn jest w niebezpieczeństwie. Spojrzał w lusterko wsteczne i zobaczył migające światła radiowozu. Świetnie. Pomogą mu. Jeśli Caitlyn staje się Kelly, która w jakiś sposób może być odpowiedzialna za śmierć Josha, matki i innych członków rodziny, to jest niebezpieczna. Nie tylko dla niego. Dla siebie też. Jezu, nie. Nie może jej teraz stracić. Nie straci. Nacisnął pedał gazu, przydrożne drzewa migały za szybą. Policja pędziła za nim, wyjąc i migając światłami. Adam miał tylko nadzieję, że nie jest jeszcze za późno. W piwnicy pod barakiem dla niewolników było ciemno choć oko wykol i cicho jak w grobie. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny i jeszcze czegoś... czegoś metalicznego. Koiły przełknęła z trudem ślinę i ruszyła schodami w dół. Boże, co ją tam czeka? Stopnie skrzypiały, zdradzając jej obecność. Wreszcie stanęła na klepisku. Spod ściany zabudowanej półkami na wino wydobywał się srebrzysty strumień światła. Nagle usłyszała, jak z ciemnego kąta wybiega szczur. Omal nie upuściła pistoletu. Weź się w garść, powtarzała sobie, ale przecież wiedziała, że znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nie odrywając wzroku od światła, przypomniała sobie, co kiedyś słyszała. Baraki dla niewolników, nieużywane od pokoleń, wiele lat temu zostały wyremontowane, a w piwnicy zaczęto przechowywać wino. W rodzinie krążyła po cichu plotka, że Cameron kazał wybudować tu sekretny pokój, w którym spotykał się ze swoją kochanką. Czy to możliwe? Czy teraz ktoś jest w tym pokoju? 206 Kelly postanowiła zaryzykować. Wstrzymała oddech i włączyła latarkę, spodziewając się wystrzału i kulki prosto w serce. Nic się jednak nie stało. Szybko omiotła światłem puste wnęki, sterty zapomnianych jutowych worków, potłuczone butelki i gruz... wszystko stare, gnijące... Nagle zamarła. Pośrodku, na brudnej podłodze, na potłuczonym szkle, leżał króliczek Jamie - pluszak z klapniętymi uszkami, ten, który powinien leżeć na jej łóżku w domu Caitlyn. Serce jej się ścisnęło na wspomnienie siostrzenicy, niewinnego dziecka. Jak można było zabrać jej najcenniejszą zabawkę i rzucić tutaj! Jak można tak dręczyć nieszczęsną Caitlyn. Ten, kto to zrobił, jest chorym, perwersyjnym sukinsynem. Zaciskając zęby, Kelly skierowała latarkę na ścianę. Snop światła ślizgał się po starych butelkach, nagle zobaczyła błysk metalu, ukrytą dźwignię, której o mały włos nie przeoczyła. Powoli ruszyła naprzód, minęła króliczka i uzbroiła się w odwagę. Z pistoletem gotowym do strzału nacisnęła dźwignię. Ściana otworzyła się, szybko i bezszelestnie. Jasne światło oślepiło Kelly. Zamrugała powiekami i zobaczyła lampy fluorescencyjne, białe ściany, białe meble, błysk nierdzewnej stali. Kątem oka dostrzegła ruch w ciemnym kącie starej piwnicy. Ktoś wyskoczył spod starych jutowych worków, wzbijając tumany kurzu. Uniósł nad głową gruby kij. Kelly wycelowała. Strzeliła, a morderca - o Boże, kobieta - uchyliła się i zamachnęła gwałtownie kijem. Trzask! Kelly poczuła straszliwy ból rozsadzający czaszkę. Zachwiała się. Pistolet wyśliznął się jej z ręki. Komórka upadła na podłogę. Byle tylko nie stracić przytomności! Kiedy upadła na zimną, wilgotną podłogę, zobaczyła w ciemnościach błysk. Igła. Cienka. Złowróżbna. Śmiertelna. Jak przez mgłę widziała ostrze wbijające się w ramię. Wydawało jej się, że słyszy w oddali wycie syren. Potem w klinicznie białym pokoju zobaczyła na białej ścianie groteskowe dzieło sztuki - drzewo z długimi, czarnymi i czerwonymi nićmi. Do nici przypięte były zniekształcone ciała... okropne zdjęcia. Przerażające. - Jestem Atropos, Caitlyn. - Usłyszała znajomy głos. Powoli ogarniała ją ciemność, która miała pochłonąć ją bez reszty. Atropos? - Nadeszła twoja kolej. Czas dołączyć do reszty. - Znajoma twarz zbliżyła się do jej twarzy. Wiedziała już, że zginie. - Zgadza się... nadszedł twój czas - powiedziała Atropos ze złowrogim uśmiechem. - Wreszcie spotkałaś swoje przeznaczenie. Rozdział 33 Musimy tam wejść - nalegał Adam, szalejąc z niepokoju. Tępy policjant trzymał go na muszce. - Natychmiast! Musimy! Tam jest morderca i... 207 - Proszę się odwrócić, oprzeć ręce o samochód, a nikomu nic się nie stanie. - W jednej ręce trzymał kajdanki. - Błagam, niech pan posłucha. Ona jest w niebezpieczeństwie. W poważnym niebezpieczeństwie. Caitlyn Bandeaux. To wdowa po zamordowanym Joshu Bandeaux. - Wiem, kim ona jest. Proszę się odwrócić. - Niech mi pan wierzy! Nie ma czasu do stracenia! - Rób, co mówię! - rozkazał policjant, a gdy Adamowi przyszło do głowy, że mógłby wyrwać mu pistolet, ostrzegł: - Nawet o tym nie myśl. - Ale musimy jej pomóc. Musimy. Chodzi o jej życie! Gliniarz zawahał się przez moment i rzucił Adamowi jeszcze groźniejsze spojrzenie. Pewnie słyszał to tysiące razy. Więc usłyszy jeszcze parę. - Błagam, szybko! Zanim będzie za późno. Muszę wejść do środka... - Nie ma mowy. - Ale... - Dość tego! Odwrócić się! Adam nie miał zamiaru się poddać. - Proszę zadzwonić do detektywa Reeda z policji w Savannah. Wydział zabójstw. Proszę mu powiedzieć, że Caitlyn cierpi na rozdwojenie osobowości, że jest Kelly Montgomery. - Co za bzdury - warknął policjant. - Dość tego pyskowania. - Nie! Jestem jej psychologiem. Ona tutaj jest. Proszę spojrzeć, to jej samochód, niech pan sprawdzi. Gliniarz spojrzał na białego lexusa i znów nieznacznie się zawahał. - Nie mamy czasu! Proszę zadzwonić do Reeda. Natychmiast! - Najpierw proszę położyć ręce na masce. - A potem zadzwoni pan do niego. - Potem się zastanowię. - Cholera! - Adam chciał przywalić skurwielowi w mordę, ale wiedział, że to tylko pogorszy sytuację. Odwrócił się z ociąganiem, zrobił, co mu kazano, i dał sobie skuć ręce. - Proszę, niech pan zadzwoni! - Najpierw odstawię cię do pudła. - Nie ma czasu... - Właź, kurwa, do środka! - Gliniarz otworzył drzwi, położył dłoń na głowie Adama i niemal siłą wepchnął go do radiowozu, na siedzenie pachnące dość podejrzanie. Moczem? Tak, moczem i detergentem. Udało mu się usiąść tak, by móc coś widzieć przez okno. Gliniarz zatrzasnął drzwi i rozmawiał z kimś przez komórkę. Czas uciekał. Mijały cenne minuty, może decydujące o życiu Caitlyn... O Boże, co robić? Że też dał się zamknąć w tym samochodzie. - Hej! - Zaczął kopać w szybę. - Musimy tam wejść! Ona tam jest! - Zamknij się! - warknął gliniarz, ale wyciągnął pistolet. Wyglądało na to, że zamierza wejść do domu. Sam. O Boże, tępy dupek nie wie, co go czeka. Adam kopał jak oszalały. Przed oczami stanęła mu twarz Caitlyn - twarz Kelly. Wyobraził sobie jej zakrwawioną twarz, blade usta, szklane, martwe oczy patrzące w sufit. Nie! Nie! Nie! Walił butami w szybę, aż usłyszał syreny. Przez tylną szybę zobaczył dwa wozy policyjne. Odsiecz? Wrogowie? Nie był pewien. Samochody zatrzymały się z piskiem opon. 208 Z radiowozu wysiadło trzech policjantów. Znów zaczął kopać w szybę, żeby narobić hałasu. Nagle do środka zajrzał gliniarz, ten który go skuł. - Jeszcze raz, a zakuję cię w kajdany tak, że się nie ruszysz. - Zawiadomcie Reeda... - Posłuchajmy, co on ma do powiedzenia. - Usłyszał inny głos. - Jestem Reed. Proszę wyjść z samochodu. I niech pan nie robi nic głupiego. Adam wytoczył się z tylnego siedzenia i wyprostował. Wreszcie jakiś rozsądny glina. - W porządku, Hunt. Co nam pan powie? Obok Reeda stała policjantka, wysunęła do przodu jedno biodro, zapaliła papierosa i przyglądała mu się uważnie. Podała zapalonego papierosa młodemu wysokiemu mężczyźnie w czarnych spodniach i skórzanej kurtce, potem zapaliła kolejnego. - Caitlyn Bandeaux to Kelly Montgomery. To znaczy wydaje jej się, że nią jest - powiedział szybko. - Cierpi na dysocjacyjne zaburzenie tożsamości i prawdopodobnie na schizofrenię. - Dysocjacyjne zaburzenie tożsamości? Co to, do diabła, jest? - zapytała kobieta. - Rozdwojenie osobowości. - Ten w skórze przyjrzał mu się i zaciągnął się mocno papierosem. - Pierdoły! - mruknął Reed. Młody policjant zapytał: - I co z tego, że ma rozdwojenie osobowości? Po co pan nam o tym mówi? - Wypuścił chmurę dymu. - To może oznaczać, że znalazła się w niebezpieczeństwie. Albo że sama jest niebezpieczna, wszystko jedno! Musimy ją znaleźć. Natychmiast! - Co nam pan tu mydli oczy! - Nie - zaprotestował Adam. - Moja była żona... to ona ją zdiagnozowała. - Pańska żona? - Reed przyjrzał mu się uważnie. Adam był coraz bardziej przerażony. Tracili czas. Uciekały cenne sekundy. - Rebeka Wade. Przyjechałem tu, żeby ją odnaleźć. To długa historia. Nie ma teraz na to czasu, już wcześniej zdarzało jej się znikać, od lat jesteśmy rozwiedzeni, ale... - Zauważył, że policjanci wymieniają spojrzenia. - Co takiego? O Boże! - Obawiam się, że mam dla pana złe wieści - powiedział Reed. Ta noc miała być gorsza, niż mu się wydawało. Adam przygotował się na najgorsze. Wiedział, co zaraz usłyszy. A mimo to nie był gotów na te okropne słowa. - Znaleziono ciało pańskiej byłej żony. Nie ma wątpliwości, że to Rebeka Wade. - Gdzie? Jak... - Na moment stracił oddech. Rebeka nie żyje? Energiczna, ciesząca się każdą chwilą Rebeka? Nie... O Boże... Zrobiło mu się niedobrze. - Znaleźliśmy ją w wodzie niedaleko wyspy St. Simons. Leżała tam przez kilka tygodni. - Ona... - Potrząsnął głową. - Czy ona...? - Została zamordowana? - zapytał Reed i skinął głową. - Przykro mi - powiedział i położył Adamowi rękę na ramieniu. Na myśl o tym, że Rebeka została zamordowana, Adama przeszedł dreszcz. Różnili się, często się kłócili, ale była przecież tak pełna pasji i życia. Adam zacisnął powieki. Nie spodziewał się, że to aż tak zaboli. Ale wiedział, że jeśli nie zacznie szybko działać, ten sam los może spotkać Caitlyn. 209 - Musimy... musimy ją znaleźć - powiedział. - Caitlyn... musimy ją znaleźć, zanim będzie za późno. - Zgoda. - Reed spojrzał na policjantów. - Chodźmy. Zanim zostanie popełnione kolejne morderstwo. A pan niech wsiada do samochodu. - Ale... - Proszę nie dyskutować. - Spojrzał na olbrzymiego policjanta, który skuł Adama. - Zostań z nim i wezwij posiłki. Potem, zanim przeklęty psycholog zdążył zaprotestować, ruszył z Sylvie i Montoyą do tonącego w ciemnościach domu. Unosił się w nim zapach śmierci. Usłyszeli muzykę, jakąś dziwną piosenkę. Reed miał złe przeczucia, coraz gorsze w miarę jak zaglądał do kolejnych ciemnych pomieszczeń. Weszli po schodach na górę i przez otwarte drzwi do sypialni. - Skurwysyn. Pierdolony skurwysyn - wyrzuciła z siebie Morrisette, patrząc na łóżko. Po ciałach posypanych czymś białym, chyba cukrem, pełzało robactwo. - Sukinsyn. - Montoyą zacisnął usta w wąską kreskę. Chyba nie po raz pierwszy widział taką scenę. Gdy Morrisette rozpoznała Sugar i Cricket Biscayne, najpierw zaniemówiła, a potem zaklęła tak siarczyście, że gdyby musiała wrzucić za to pieniądze do skarbonki, nie wypłaciłaby się do końca życia. - Co za chory sukinsyn?! - zapytała. - Cukier i świerszcze. Takie miały przezwiska... o Boże, wykończmy tego świra. - Najpierw musimy go znaleźć. Albo ją - powiedziała Reed. - Wezwijcie ekipę do zabezpieczenia śladów. - Wyjrzał przez okno w ciemną noc. - Chodźmy. Jeszcze nie skończyliśmy. Może znajdziemy więcej ciał. - Jezu - wyszeptała Morrisette. - Albo zabójcę - dodał Montoyą. - Racja. Chodźmy. Może uda nam się znaleźć Caitlyn Bandeaux. - Jeśli nie jest za późno - wyszeptała Morrisette i Reed ze zdumieniem zobaczył, że kreśli na piersiach znak krzyża. - To ona mogła to zrobić - przypomniał im trzeźwo Reed. Kto to, do diabła, wie? Adam Hunt uważa, że Caitlyn ma rozdwojoną osobowość. To wiele wyjaśniało, ale Reed nie był do końca przekonany. To jakiś psychologiczny bełkot. Jedno, co wiedział, to to, że Caitlyn może być morderczynią. Albo ta druga, która kryła się pod tą samą postacią. Ta druga mogła być też wygodną wymówką. Dopóki nie znajdzie Caitlyn Montgomery Bandeaux, nie będzie niczego przesądzał. W głowie jej wirowało, zawieszona między życiem a śmiercią raz była Caitlyn, raz Kelly. Leżała na biurku w białym pokoju. Jaskrawe lampy fluorescencyjne oświetlały podłogę wyłożoną płytkami i przykrytą brezentem. Caitlyn miała otwarte oczy, ale prawie nie mogła się poruszać, z ust ciekła jej ślina, leżała z przekrzywioną głową, policzek spoczywał na zimnym blacie biurka... w takiej pozycji zginął Josh. Pokój wirował, ale jak przez mgłę udało jej się zobaczyć oprawczynię - Atropos. Krzątała się pracowicie, odmierzała nitki, cięła je długimi nożyczkami. Atropos, pieprzona gadka, pomyślała Caitlyn. Morderczynią, która właśnie mówiła coś sama do siebie, była Amanda, siostra Caitlyn. Miała na sobie fartuch chirurgiczny, 210 lateksowe rękawiczki, ochronne pantofle i czepek, pod którym schowała włosy. Caitlyn nie mogła w to uwierzyć. Nie chciała uwierzyć. Amanda, do której zwracała się po pociechę i radę. Więc to Amanda popełniła te wszystkie okrutne morderstwa? Amanda? Niemożliwe. Amanda też została zaatakowana. Ale przeżyła. Drzewo, w które uderzyła, było jedynym drzewem w okolicy. Mogła upozorować zamach na swoje życie. Nie, to szaleństwo! Caitlyn czuła pulsujący ból głowy. Nie mogła się ruszyć. Amanda spojrzała na nią i dopiero teraz Caitlyn zdała sobie sprawę, że jej starsza siostra, splatając czerwone i czarne nici, mówi do niej. - ...więc widzisz Caitlyn... a może Kelly? Czasami trudno was odróżnić. Kiedy tu przyszłaś, byłaś zdecydowanie Kelly. Co? Kelly jest tutaj? Gdzie? Amanda przyglądała się Caitlyn w zamyśleniu. - Musisz być Caitlyn, bo zdaje się, że nic nie rozumiesz. Nawet nie pamiętasz, że Kelly naprawdę nie żyje. Nawet nie wiesz, że czasami stajesz się nią. Słowa Amandy nie miały sensu, a mimo to, jakąś cząstką umysłu, Caitlyn musiała się z nią zgodzić. - Tak, Caitie-Did, jesteś wariatką. Siedzą w tobie co najmniej dwie osobowości. Kiedy myślisz, że jesteś Kelly, wyglądasz, jakbyś w to wierzyła. I jeszcze ten stary domek... Jezu, ten po drugiej stronie rzeki i te twoje zaniki pamięci. Dopadła cię klątwa Montgomerych. Nie wiedziałaś? Mylisz się, chciała powiedzieć, to ciebie dopadła. To ty jesteś szalona. To ty masz podwójną osobowość. Amanda i Atropos. - W każdym razie ci, którzy mieli zginąć, wszyscy pretendenci do fortuny Montgomerych nie zostali tak po prostu zabici. Ich śmierć była zawsze zaplanowana... starannie przygotowana. A wszystko to dzięki mnie. Bo ja jestem Atropos. - Zaczęło się od Parkera. Zabiłam go. Był moim pierwszym i to był... - Zręczne palce Amandy zatrzymały się na moment, gdy zaczęła się zastanawiać. - No cóż, to był właściwie przypadek. O Boże, Amanda zabiła małego Parkera. Caitlyn omal nie zwymiotowała. To było takie okropne. Takie dziwaczne. - ...Udusiłam go, gdy nikt nie widział. Dziecinnie proste - powiedziała Amanda, przypominając sobie zdarzenie z przeszłości. - I naprawdę wyświadczyłam wszystkim przysługę. Cały czas płakał, ciągle miał kolki i... był jak wrzód na tyłku. Wrzaskliwy, zepsuty bachor. Nie mogłam uwierzyć, że matka urodziła kolejne dziecko, po tym jak... No przecież wiesz, że Cameron, kochany tatuś, pieprzył się z innymi. A mimo to wciąż miał czas zrobić matce brzuch i spłodzić kolejnych Montgomerych. Amanda spojrzała na Caitlyn. - Możesz to sobie wyobrazić? Mieć dziecko z facetem, który pieprzy swoją przyrodnią siostrę? - Twarz Amandy spochmurniała, usta wykrzywiły się z obrzydzenia. - I to jeszcze nie wszystko. Copper też miała dzieci. Cameron nie potrafił utrzymać kutasa w spodniach. I nie miał zielonego pojęcia o antykoncepcji. Nasz ojciec był chorym sukinsynem. Umiał tylko płodzić kolejne dzieciaki. Z dwiema kobietami! Co za zwyrodniały dupek. Zasłużył sobie na śmierć. Przegryzła nitkę zębami i spojrzała z dumą na swoje dzieło. I najwyraźniej zebrało jej się na zwierzenia. Caitlyn rozpaczliwie pragnęła zachować http://www.csf.net.pl Całował długo i namiętnie, z zamkniętymi oczami. Powietrze między nimi zgęstniało, żar był wprost namacalny. Zapadła w niebezpieczny mrok. Ich ciała poruszały się coraz szybciej, pokój wirował... Jej sutki stwardniały pod jego dotykiem, a gdy chwycił brodawkę ustami, krzyknęła. Zamknęła oczy. Czuła, jak narasta w niej pożądanie, 181 pragnienie wyczerpujące i rozkoszne zarazem. Wiedział, gdzie dotykać jej ciała i jak to robić... - Och... och... o Boże! - krzyknęła, gdy nadeszła pierwsza fala rozkoszy. Wstrząsnęła nią, przeniosła w inny wymiar. Caitlyn zabrakło tchu, na chwilę odpłynęła. Czuła każdy mięsień jego ciała. Krzyknął gwałtownie, wpijając palce w jej pośladki. Zatracił się w niej. Otworzyła oczy i spojrzała na tego obcego mężczyznę, który wciąż był w niej. Drżąc, zamrugała gwałtownie. Kelly nagle zdała sobie sprawę, co się stało. Głupia Caitlyn, kochała się z tym facetem... z tym swoim psychologiem. Niezły pasztet, pomyślała Kelly, wciąż na nim siedząc. Nawet przystojny, męskie rysy i w ogóle. Pieprzony Adonis z kwadratową szczęką, inteligentnym spojrzeniem i zadbanym ciałem. Był w jej typie. Zaczęła się wiercić i Adam jęknął cicho. Podobało jej się to. Absolutne panowanie seksu nad facetem. Co za jazda! - Caitlyn? - Uśmiechnął się łobuzersko. Gdyby tylko wiedział. Caitlyn już nie było... i nie będzie jej przez wiele godzin. Może dni. - Hm. - Chodź tutaj - poprosił. Chciał, żeby położyła się obok niego, żeby przytulili się do siebie po tym, co razem przeżyli. Boże, jaki on był przewidywalny. Zawahała się, potem pochyliła, przebierając palcami po jego piersi. Nawet nie miał pojęcia, że teraz ona zawładnęła słabą, płaczliwą Caitlyn. Podniecało ją to. Mruczała, dotykając jego skóry. Tulił ją mocno. Poczuła na ramionach jego dłonie jego oddech we włosach. Jak ro-mantycznie. I jak cholernie głupio. Ale mogła grać dalej, przecież nigdy się nie dowie. Pochyliła się i przywarła ustami do jego piersi. Otworzył oczy, jakby zaskoczony, że znów jest gotowa, że znów rozpiera ją energia. Ale przecież w ogóle jej nie znał. Nie miał pojęcia, że igra z ogniem. Spojrzała mu prosto w oczy, czubkiem języka muskając brodawkę. Gwałtownie wciągnął powietrze. - Powiedz mi - zapytała - dobrze ci było? Rozdział 29 Reed spojrzał na zegarek. Było już po pierwszej, psycholog Caitlyn siedział u niej w domu prawie od trzech godzin. Ciekawe, co tam robią? Nic dobrego. Pamiętał, jak ojciec powtarzał mu, że po północy nigdy nie dzieje się nic dobrego. Reed, wtedy szesnastoletni szczeniak, uważał ojca za idiotę, ale teraz, z perspektywy czasu, stwierdził, że facet miał rację. Zabębnił palcami w kierownicę. Marzył o dobrej kawie. Godzinę temu kupił w całodobowym sklepie kubek kawy. Dawno wystygła, nabierając ohydnego smaku. Sprzedawca, pryszczaty dzieciak, wyglądał blado i niezdrowo, jak narkoman. Ale w jarzeniowym świetle każdy wygląda niezdrowo. Reed omal nie kupił też paczki papierosów, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Teraz, gapiąc się w mrok, czuł, że mógłby zabić za papierosa. Zmienił Morrisette parę godzin temu i niemal zazdrościł jej, że wraca do dzieciaków, do swojej malej rodziny. Prawie. Obserwował, jak łączy obowiązki ambitnego gliniarza z życiem samotnej matki, i zastanawiał się, skąd czerpie tyle energii. - Nikotyna i kofeina - odpowiedziała, gdy ją o to zapytał. - Wybrałam całkowicie legalne narkotyki. Racja, jedno i drugie by mu się teraz przydało. Pohamował ziewnięcie i zaczął się 182 zastanawiać, czy nie wrócić do domu. Nic się nie działo. Dobrze, że udało mu się dziś namierzyć Lucille Vasquez w domu jej siostry na Florydzie. Zadzwonił tam. Lucille była zmęczona i roztrzęsiona. Przyznała, że od dawna planowała swój wyjazd, ale przed niczym nie uciekała. Zamierzała przyjechać na pogrzeb, ale przedtem musiała odpocząć od tych złych wróżb, nieszczęść i śmierci, i ciężkiej pracy, przecież całe życie ciężko pracowała. - Wszystko jest w porządku - zapewniała, ale kiedy zapytał o córkę, jej głos przycichł. - Ostatnio niedobrze się między nami układało - zwierzyła się. - Obiecała, że przyjedzie na Boże Narodzenie i omówimy pewne sprawy, ale nie pojawiła się. Pewnie zmieniła zdanie. To wcale nie jest takie dziwne. Kiedyś nie odzywała się do mnie przez osiemnaście mie-sięcy. Nie przysłała kartki urodzinowej, nie zadzwoniła w Dzień Matki, nie dała mi żadnego prezentu na Boże Narodzenie, nic. Taka już jest. Kiedy wspomniał, że detektyw Montoya jest zaniepokojony zniknięciem Marty, Lucille westchnęła. - Ta dziewczyna jest nieprzewidywalna. Pewnie tak jak wszystkie dzieci. Nie wiem. Od samego początku sprawiała problemy. Robiłam, co mogłam, żeby ją dobrze wychować, ale człowiek jest bezsilny. Dzisiaj dzieciaki są takie samowolne. - Rozgadała się, ale gdy wreszcie Reed skończył rozmowę, wiedział o Marcie Vasquez niewiele więcej. Skoro jej matka nie była zaniepokojona, może on też nie powinien się martwić. Nagle w domu dostrzegł jakiś ruch. Otworzyły się drzwi i w świetle płynącym z holu zobaczył Hunta, który pocałował namiętnie wdowę, a potem pobiegł do samochodu. Reed obserwował ich i zastanawiał się, jaki spisek ukartowali. Nie wiedział, czy pojechać za Huntem, czy lepiej zostać i obserwować dom. Po kolei, wszystkie światła zgasły. Najpierw na dole, potem na górze. Najwyraźniej Caitlyn Bandeaux poszła spać. Sama. Jeśli byli kochankami, dlaczego Hunt nie został na noc? Reed spojrzał na zegarek i czekał. Dziesięć minut. Ziewnął. Trzydzieści minut w kompletnych ciemnościach. Postanowił dać sobie spokój i jechać do domu. Nie płacili mu za to; zamiast spać, sterczał tu na ulicy wiedziony własną ciekawością i uporem. A jutro czeka go długi dzień. Spojrzał jeszcze raz w ciemne okna, przekręcił kluczyk i ruszył. Gdy odjeżdżał, wydawało mu się, że widzi ruszające się firanki, ale to pewnie tylko złudzenie. Pojechał prosto do domu, rozebrał się, włączył budzik i poszedł spać. Zasnął w ciągu kilku minut, nie wiedząc, że Caitlyn Bandeaux cierpliwie obserwowała go przez okno i gdy nabrała pewności, że już nie wróci, wymknęła się z domu. Obleśni faceci oblegali scenę w Pussies In Booties. Siedzieli przy niskim kontuarze wokół parkietu, przed niektórymi stały talerze z jedzeniem, wszyscy popijali drinki, palili, dowcipkowali i ślinili się, gdy Sugar tańczyła na podium. Zrobiła wymach nogą i omal nie straciła dwunastocentymetrowego obcasa, potem przytuliła się do rury, ślizgała się po niej w dół i w górę, wystawiając na pokaz tyłek, o którym wiedziała, że jest niezły. Ross podkręcił basy, za pierwszym rzędem stałych klientów stało dwóch facetów w dżinsach i roboczych koszulach. Kiwając się w rytm pulsującej muzyki, próbowali przyciągnąć jej uwagę. Tak jakby miała być ich atrakcją dnia. Albo nocy. Zboczeńcy, wszyscy co do jednego. Rozpoznała kilku stałych klientów. Faceci, którzy ją utrzymywali, choć nigdy nie robiła im żadnych nadziei, nigdy nie posłała im nawet słabego uśmiechu. Dzięki ich forsie płaciła rachunki, ale nie chciała, żeby którykolwiek z nich chciał się z nią związać lub, co 183 gorsza, by jego pragnienie przerodziło się w obsesję. Słyszała o takich psycholach. „To ty idź do diabła”. Te słowa wciąż do niej wracały. Może i ona ma już swojego psychola, który myśli o niej obsesyjnie. Może to ten łysy facet, który zawsze siedzi w kącie tuż przy kurtynie? A może ten z siwiejącą brodą i złym spojrzeniem, który położył pieniądze na scenie dopiero wtedy, gdy zrzuciła spódniczkę i bluzkę i schyliła się po forsę, a on patrzył pożądliwie na jej cycki. Kiedyś widziała jak składa banknoty i liże ich brzegi długim, szpiczastym językiem, cały czas patrząc jej prosto w oczy. Ten facet wzbudzał w niej strach. Był jeszcze taki z płaską twarzą, który kiedyś skrył się w ciemnościach baru i skierował palec prosto w jej krocze, jakby celował z pistoletu. Musi jak najszybciej z tym skończyć. Zanim spotka ją coś złego. Zakręciła głową i pociągnęła dłońmi po udach. Pieniądze Montgomerych to przepustka do wolności i szacunku. Owinęła się wokół rury, a jej długie włosy zafalowały. Wtedy go zobaczyła. Skryty w ciemnościach, siedział w kącie z dala od sceny. Śledził każdy jej ruch. Pożądliwie. Chciwie. Mężczyzna, którego ochoczo wpuściła do swego łóżka, choć na próżno starała się zamknąć przed nim swoje serce. Był szanowany. Miał pieniądze. Należał do elity Savannah. A mimo to pragnął jej; widziała to w jego oczach. Nie podobało mu się, że tak zarabiała na życie, ale jednocześnie podniecało go to. Drażniło i podniecało. Zrobiła więc coś specjalnie dla niego. Wsparła się całym ciałem o rurę, chwyciła w dłonie piersi, dotknęła brodawek, pochyliła się i polizała je. Rozległy się okrzyki zachwytu. Nie wiedzieli, że tańczy dla jednego mężczyzny, że zbierając z podłogi pieniądze, kręcąc cyckami i tyłkiem przed ich obślinionymi mordami, w myśli pieprzyła się z tym wielkim facetem siedzącym w głębi sali. Był żonaty, ale to nie zmniejszało jej pożądania. Odwróciła się, prezentując napięte pośladki, i zaczęła lizać rurę. Niemal czuła jego drżenie, gdy odchylony na krześle w jednej ręce trzymał drinka, a drugą dyskretnie schował do kieszeni. Muzyka ucichła, a ona posłała mu pocałunek, chociaż każdemu facetowi w barze zdawało się, że jej wdzięki sadła niego. Boże, gdyby wiedzieli, jak nimi wszystkimi gardzi. Byli wstrętni. Zawsze tacy będą. Kuszącym, roztańczonym krokiem zeszła ze sceny. Znikła za kurtyną, gdzie przykryła się szlafrokiem i zaczęła ścierać wacikiem makijaż. Nie przychodził tu często. Nigdy nie zjawiał się w weekendy, gdy schodziło się więcej ludzi. Nie mógł ryzykować, że ktoś go rozpozna. Ale gdy się pojawiał, był to znak. Wiedziała, że za kilka minut przyjdzie za kulisy, przekupi ochroniarza, żeby wpuścił go do tego nędznego pomieszczenia zwanego umownie garderobą. Gdy inna dziewczyna będzie zabawiać tłum, on przyprze Sugar do toaletki, wyjmie ze spodni fiuta, odwróci ją, żeby musiała patrzeć w lusterko, i wejdzie w nią od tyłu. Bez słowa. Będzie twardy, podniecony jej tańcem. Szybko skończy. Nie ma tu miejsca na uczucie. Twarz mu poczerwienieje, będzie pomrukiwał, a ona uda, że ją to podnieca. Ale nie podniecało. Nie mogło podniecać. Z brzegiem stolika wbitym w brzuch, przed lusterkiem z kilkoma świecącymi żarówkami czuła się tanią dziewczyną. Brudną. 184 Przechodzoną. Gdyby ktoś podniósł kurtynę, nakryto by ich; gdyby następna tancerka przyszła wcześniej, zobaczyłaby ich; gdyby zajrzał tu właściciel knajpy, jej kochanek musiałby zapłacić mu słono za milczenie, a Sugar stałaby się łatwą zdobyczą dla właści-ciela budy. Ten drań Buddy Hughs w zamian za milczenie zażądałby, żeby traktowała go tak samo jak swojego kochanka. Ta myśl zaczęła ją dręczyć. Sugar była dumna z tego, że jest jedną z niewielu „dziewczyn Buddy’ego”, które nie rozłożyły przed nim nóg. Nie chciała tego zmieniać. Jeszcze trochę i położy łapę na części pieniędzy dziadka Benedicta, a wtedy powie Buddy’emu i reszcie tego tałatajstwa, żeby się odwalili. Mimo pulsującej rytmicznie muzyki, usłyszała, jak otwierają się drzwi na zaplecze i jak jej kochanek nadchodzi szybkim krokiem. Rondo kapelusza zasłaniało mu twarz. - Widziałem twój taniec - powiedział, wsadził łapę pod szlafrok i zaczął miętosić jej piersi. Poczuła ostry ból, a jej sutek natychmiast stwardniał. Kochanek był brutalny, ale nie zbyt brutalny. - Tak? - Był tylko dla mnie. - Jesteś pewien? Skąd wiesz? - droczyła się z nim, patrząc na niego. - Potrafisz się ze mną drażnić. - Yhy. - Potrafisz być suką. - Znów ścisnął jej piersi. - Potrafię też zająć się tobą - odcięła się, widząc płomień w jego oczach. Był wysokim, wysportowanym mężczyzną, wystarczająco silnym, by odwrócić ją, przerzucić przez ramię lub wcisnąć na swego grubego fiuta. Zadbane ciało i bystry umysł. - Zobaczmy - powiedział i zdjął z niej szlafrok. Miała na sobie tylko stringi i frędzelki przyczepione do piersi. Obrócił ją, popchnął na toaletkę, rozsunął suwak i natarczywie masując kutasem jej pośladki, wszedł w nią. Wypięła się, chwycił jej piersi, wielkimi mięsistymi dłońmi pociągnął za frędzelki, bardzo podniecony, jakby zbyt długo powstrzymywał pożądanie. Przeszył ją krótkotrwały ból, ale nie przeszkadzało jej to. Bo robiła to z nim. Mógłby nawet dać jej klapsa otwartą dłonią. - O tak, malutka - powiedział, przyciskając ją mocno i jęcząc z rozkoszy. Wygięła się, wiedząc, że lubi, gdy opiera się o niego pupą. - Lubisz to, prawda? - Z jękiem pochylił się do przodu i ugryzł ją w kark. Niezbyt mocno, tyle żeby zaznaczyć, kto tu jest panem. Zaczęła mruczeć jak na zawołanie i zauważyła, że zwiększył tempo. Słyszała rytmiczną muzykę dobiegającą zza przepierzenia, słyszała wrzaski i gwizdy tłumu. Wreszcie, jęcząc i sapiąc, zaczął szczytować, a potem opadł na nią. Zobaczyła w lustrze jego czerwoną, spoconą twarz i przez moment poczuła odrazę. Przygniatał ją i omal nie przewrócił, złapała równowagę, przytrzymując się stolika. Włosy miała zmierzwione, twarz zaróżowioną, oczy zmęczone. Dziwka. Nie dla tłumu, nie dla swojego szefa, dla nikogo z wyjątkiem tego faceta, który nigdy jej nie pokocha. Nie dlatego, że jej nie lubił, ale dlatego, że należała do innego świata. Była po to, żeby ją pieprzyć. Nie po to, żeby się nią chwalić. Nie po to, żeby się z nią żenić. Znaczyła mniej niż przelotny romans czy flirt, była kimś, przed kim mógł obnażyć swoją obleśną naturę, mógł jej dać klapsa, mógł wylać na nią szampana, a potem go zlizać. Zrobiłaby dla niego

– He to już czasu? Jedenaście lat? Dwanaście? – Mniej więcej. Usiedli naprzeciwko siebie. – I zjawiasz się ni z tego, ni z owego. I prosisz o przysługę. – Bingo. Kelnerka wróciła. Jej humoru nie poprawiło zamówienie Hayesa – szkocka z lodem. Sprawdź – Tak. – Nie możesz w kółko do mnie dzwonić i wciągać policji w prywatne fantazje. – Bentz chciał zaprotestować, ale Hayes uciszył go ruchem dłoni. – Wiem, dlaczego tu jesteś, Bentz. Ktoś z tobą pogrywa. Ale póki w mojej jurysdykcji nie dojdzie do złamania prawa, stop, do morderstwa – nie chcę się w to mieszać. – Jego oczy pociemniały. Martwił się. – Normalni ludzie nie skaczą z molo w środku nocy. Nie włamują się do starych zajazdów, nie szukają duchów. Nie gonią autobusów i samochodów na autostradzie, nieważne, ile razy ktoś do nich zadzwoni z głupim tekstem. A spotkania ze znajomymi nieżyjącej eks? Albo wydzwanianie do starych kumpli, którzy uważają, że zostawiłeś ich w najgorszej chwili? To nie dochodzenie, Bentz. To masochizm. Nie mógł się z tym nie zgodzić. Trinidad i Bledsoe jasno dali mu do zrozumienia, co o nim sądzą, gdy zaoferował im swoją pomoc. Hayes uspokoił się trochę, dopił drinka, odstawił kieliszek na stolik i potrząsnął głową.