- Och, Mark... - powiedziała zdławionym głosem. On jednak nie słuchał. Rozglądał się dookoła z dezapro¬batą.

oswajać. Codziennie. To jest trudne... - Tak, to jest trudne. Ale warto... Pieczołowite czyszczenie niewielkich wulkanów należało do ulubionych obowiązków Małego Księcia. I choć były tylko trzy wulkany, z tego jeden wygasły, Mały Książę poświęcał tej pracy wiele czasu. Lubił swoje wulkany nie tylko dlatego, że ogrzewały planetę i były przydatne do podgrzewania posiłków. Był przywiązany do wulkanów również i z tego powodu, iż bardzo upiększały krajobraz jego planety. Chętnie I często wspólnie z Różą oglądał, jak słońce chowa się w dolinie między Wulkanami lub jak świtem wznosi się między nimi. Pewnego ranka, podczas porannego sprzątania planety, Mały Książę wskazał palcem na czynne wulkany i powiedział do nich: - Ciebie nazwę Wesołym, a ciebie - Ponurym. Spojrzał jeszcze na wygasły wulkan i dodał: - A ciebie nazwę Odpoczywającym... Róża przysłuchiwała się rozmowie Małego Księcia z samym sobą i w milczeniu oczekiwała na ciąg dalszy. Ponieważ Mały Książę przez długą chwilę nic mówił, spytała: - Dlaczego tak je nazwałeś? - Spójrz na ich cienie. Ten szerszy wulkan ma uśmiechnięty cień, a ten węższy ma cień bardzo ponury... Przyjrzawszy się uważnie obu cieniom, Róża przyznała rację Małemu Księciu. Wulkany bez swoich cieni byłyby uboższe i nijakie. Wtedy właśnie zjawił się nieoczekiwany gość. Był nim Gołąb Podróżnik. Przysiadł zmęczony na krawędzi wygasłego wulkanu, do którego Mały Książę zaczął wlewać świeżą wodę, aby gołąb mógł ugasić pragnienie i http://www.centrum-stylu.pl/media/ - Panienka też go kocha. - Nie! Tak... Och, nie wiem! - Odwróciła się do okna, jakby miała nadzieję ujrzeć oddalające się światła samochodu Marka. - Muszę wyjechać. Jeśli zabiorę Henry'ego, Mark będzie musiał przyjąć koronę i w ten sposób zmierzyć się ze swoją przeszłością. - Ale nie nauczy się kochać. Jęknęła i spojrzała na Dominika ze łzami w oczach. - To jak mu pomóc? - Nie wiem. Nikt nie wie. Musiałby chyba zdarzyć się cud, ale tylko panienka może go sprawić. Nie zmrużyła oka przez całą noc. Biła się z myślami. Co robić, co robić? Jeśli zabierze Henry'ego do Australii, pozbawi chłopca zarówno możliwości dziedziczenia korony, jak i opieki Marka, którego malec pokochał. Czy wybaczy jej to, gdy dorośnie i zrozumie, co utracił? A Mark? Do końca życia pozostanie sam, bez żony, bez dzieci. Sam ze swoim smutkiem i cieniami przeszłości. Może więc powinna zostać? Ale co wtedy? Albo on za-szyje się w Renouys i nie będą się w ogóle spotykać, albo będą się widywać co drugi dzień, przekazując sobie Henry'ego. Każda z tych sytuacji byłaby nie do zniesienia i Tammy chyba by w końcu zwariowała. Dominik miał rację. Zakochała się... I jednocześnie nie miał racji, ponieważ Mark z całą pewnością nie mógł ko¬chać jej. Co robić? W ciągu dnia zadawała sobie to samo pytanie dziesiątki razy, analizowała ciągle obie możliwości i wciąż nie znaj¬dowała odpowiedzi. Mają z Henrym wyjechać czy zostać?

Zjawiłaś się tak tajemniczo... - Skąd się wzięłam? - odparła Róża powoli, jakby z wahaniem. - To trudne pytanie. Nie mogę odpowiedzieć, że wiem skąd się wzięłam, ale mogę ci powiedzieć, jak czuję. Bo czuję, że wzięłam się z twojej tęsknoty za mną. To ty mnie stworzyłeś, choć zapewne świadomie wcale tak o mnie nie myślałeś. Zresztą, ze mną było podobnie, bo ja też tęskniłam za kimś takim jak ty. Za tobą... - Nie rozumiem - odparł Mały Książę. On naprawdę nie był pewien, czy rozumie Różę. Przeczuwał jednak, że Róża Sprawdź Wjechali na szóste piętro. Mark pukał kilkakrotnie, za¬nim drzwi się wreszcie otworzyły. Tammy bezceremonialnie odsunęła go na bok i jak bomba wpadła do środka. Nawet nie spojrzała na zapierającą dech w piersiach panoramę z widokiem na słynną operę. Obchodził ją tylko Henry. Do złudzenia przypominał malutką Larę! Taka sama burza cudownie miękkich czarnych locz¬ków, takie same brązowe oczy, wielkie na pół twarzy. Róż¬nica była tylko jedna - na buzi Lary niemal nieustannie gościł najpiękniejszy na świecie uśmiech, podczas gdy jej synek... Henry siedział w rogu łóżeczka i apatycznie patrzył przez okno. Na chwilę odwrócił głowę w stronę wchodzą¬cych, ale jego oczy pozostały puste i bez wyrazu. To dziecko na nikogo i na nic już nie czekało, więc nie potrafiło się ucieszyć na czyjś widok. W całym pokoju nie było ani jednej zabawki, za to grał telewizor, a na stoliku leżał porzucony w pośpiechu kolo¬rowy magazyn. I to miała być opieka nad dzieckiem! Wiel¬kie nieba! Tammy upuściła plecak na podłogę, w ułamku sekundy znalazła się przy łóżeczku i porwała chłopczyka w objęcia. Wtuliła twarz w jego włoski. Dopiero teraz uwierzyła w to, co powiedział Mark. Rzeczywiście miała siostrzeńca. Henry istniał naprawdę, można było go dotknąć. Rozpłakała się - ona, która od lat nie uroniła jednej łzy. Dziecko nie zareagowało w żaden sposób. Jego ciałko pozostało sztywne, obojętny wyraz jego ślicznej buzi nie zmienił się ani na jotę. Po jakimś czasie Tammy uspokoiła się nieco. Obok stał fotel, wiec opadła na niego i posadziła sobie chłopczyka na kolanach, by mu się uważniej przyjrzeć. Przez chwilę patrzył na nią obojętnie, a potem jego apatyczny wzrok po¬wędrował z powrotem do okna, jakby to było dla niego bar¬dziej interesujące niż widok ludzkiej twarzy. - Henry? - szepnęła czule Tammy, ale malec nawet nie drgnął. - Jeszcze nie reaguje na swoje imię, ma dopiero dziesięć miesięcy - wtrąciła opiekunka, która do tej pory milczała niepewnie. Wyglądała na szesnaście lat, nie więcej. - Już siedzi. Czy raczkuje? - Aha.