– Dzień dobry, Lidio Jewgieniewna – nieśmiało odezwał się potężnym basem Jonasz,

przemieszczać się, nawet o dwa, trzy kroki, w żaden sposób się nie da – w tym się absolutnie upewniłem i zacząłem skłaniać ku myśli, że wystraszeni mnisi wyfantazjowali sobie to chodzenie po wodzie. Trzeciej jednak nocy, czyli wczoraj, wyszła na jaw pewna niezwykłe pikantna okoliczność, która wszystko wyjaśniła. Ale milczeć, milczeć. Więcej ani słowa. Lepszy będzie efekt, kiedy opiszę całą podszewkę sprawy w zupełności, a stanie się to nie później niż jutro. Za dwie godziny, kiedy się ściemni i wzejdzie księżyc, udam się na pojedynek z widmem. A ponieważ bitwa z tamtym światem brzemienna jest w zagładę albo, w najlepszym razie, pomieszanie umysłu, zapobiegawczo wysyłam niniejsze pismo wieczornym pakkeboot. Wypatruj zatem, czcigodny arcybiskupie Reims, jutrzejszej poczty, dręcz się z ciekawości i niecierpliwości. Miecz przypasawszy damasceński I w niezawodną obleczon kolczugę, Na bój z olbrzymem wciąż zwycięskim Zuchwały zbiera się wojownik. A jeśli mu sądzone w bitwie Swą zawadiacką złożyć głowę, W modlitwie wspomnij go, władyko, A ty, Księżniczko jego Marzeń, http://www.activefood.pl/media/ Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Nexto.pl. Projekt okładki i ilustracje w środku tomu © by ŁUKASZ MIESZKOWSKI Copyright © by PAWEŁ GOŹLIŃSKI, 2010

Wasilisk Galeria, którą starzec Izrael nazywał Dojściem, prowadziła w głąb pieczary, stopniowo wznosząc się coraz wyżej. Teraz po obu stronach ciągnęły się gołe ściany i pani Polinie przyszło na myśl, że starczy tu miejsca jeszcze na wiele setek martwych ciał. Dźwięk robił się coraz wyraźniejszy i bardziej nieznośny – jakby żelazny pazur skrobał nie po szkle, lecz po bezbronnym, obnażonym sercu. Raz Lisicyna nie wytrzymała, Sprawdź drapieżnymi, czerwonymi pąkami – mignęło coś cielistej barwy. – Aleksy! – krzyknął policmajster. – Lentoczkin! Stój pan! Ale gdzie tam! Zachwiały się czerwone, lśniące liście, rozległ się lekki szelest uciekających nóg. – Doktorze, pan w lewo, ja w prawo! – zakomenderował Lagrange i rzucił się w pogoń. Potknął się o jakąś grubą, wijącą się po ziemi łodygę i gruchnął płasko na ziemię. I to właśnie pomogło. Patrząc z dołu, pan Feliks zobaczył koniec stopy, wyzierający zza włochatego pnia palmy – o dziesięć kroków, nie więcej. Tam się kochaneczek schował. Pułkownik podniósł się, otrzepał łokcie i kolana. – No dobrze, doktorze! – krzyknął. – Niech będzie. Nie chce, to nie trzeba. Powoli ruszył przez zarośla, po czym – hop w bok i chwycił za ramiona gołego człowieka. Tak, to on. Aleksy, syn Stiepana, Lentoczkin, szlachcic, lat dwadzieścia trzy, żadnych